Amerykańska Akademia wciąż nie opublikowała pełnej listy zgłoszeń w walce o międzynarodowego Oscara, ale my kontynuujemy naszą zaplanowaną na całą jesień podróż po świecie. Tym razem przystanek w wietrznej Mongolii, gdzie selekcja upłynęła w cieniu kontrowersji.
Najrzadziej zaludniony kraj na świecie nie należy, delikatnie mówiąc, do azjatyckich tygrysów kina. Przez lata brzemię pokazywania festiwalowej publice jurt, biedaszybów i wielbłądów niosła na sobie głównie mieszkająca w Niemczech Byambasuren Davaa, której Opowieść o płaczącym wielbłądzie zdobyła nominację do Oscara wśród dokumentów i otworzyła drogę jej kolejnym mariażom antropologii z kinem familijnym: nagrodzonym na Camerimage Jaskini żółtego psa i Dwóm koniom Czyngis-Chana oraz rewelacyjnym Żyłom świata pokazywanym na Berlinale. Jednak postprodukowane nad Renem obrazy z niemal wyłącznie niemiecką ekipą filmową nie do końca miały możliwość poprawy stanu lokalnej kinematografii. Podobnie efektywne nie mogły być opowiadające o tym kraju dzieła arthousowych chińczyków z Mongolii Wewnętrznej, takich jak Wang Quan’an (Öndög) czy Xiaoxuan Jiang (To Kill a Mongolian Horse). Ostatnie lata jednak przynoszą nadzieję i nową energię. Dobrą passę rozpoczął chyba jedyny mongolski reżyser płci męskiej, Byamba Sakhya, który debiutanckim Pilotem wygrał na festiwalu w Pusan oraz dostał się do konkursu w Rotterdamie, a następnie podczas talińskiego PÖFF pokazał wspaniałe poetyckie kino psychologiczne w postaci Bedridden [NASZA RECENZJA]. Prawdziwy przełom nastąpił przed rokiem, gdy dwie nagradzane twórczynie krótkich metraży pokazały swoje debiuty w największych ze światowych świątyń kina – w Cannes i Wenecji. Miasto wiatru Lkhagvadulam Purev-Ochir opuściło Lido z nagrodą konkursu Orizzonti dla wcielającego się w główną rolę Tergela Bold-Erdene, a następnie napędzane pozytywnymi recenzjami wyruszyło na Oscary, a także zdobyło pierwsze w historii Mongolii nominacje do Azjatyckich Nagród Filmowych (w kategoriach debiutów: reżyserskiego i aktorskiego). Gdzieś w cieniu tych sukcesów przemknęło pokazane światu kilka miesięcy wcześniej If Only I Could Hibernate Zoljargal Purevdash.

Skoro triumfalny marsz Miasta wiatru się zakończył, a w kraju nie powstał żaden godny uwagi obraz (jak już wspominałem, Mongolia azjatyckim tygrysem nie jest), to nie ma nic prostszego niż zostać bez walki kandydatem do Oscara i w ten sposób wypromować nowy głos zarówno w ojczyźnie, jak i na kampanijnym szlaku przez Amerykę, prawda? Otóż nie zawsze. Mimo że If Only I Could Hibernate było jedynym kandydatem zgłoszonym do lokalnej komisji selekcyjnej… i tak przegrało, a ludzie oddelegowani przez Ministerstwo kampanię postanowili oddać walkowerem. Reżyserka rozpoczęła jednak walkę o swoje dzieło, w czym otrzymała wsparcie od lokalnych mediów nazywających sytuację cenzurą, a w kilka dni niemal dziesięć tysięcy osób podpisało petycję do rządu w sprawie filmu. Ostatecznie władza się ugięła, wymarzona hibernacja będzie musiała zostać opóźniona o parę miesięcy, bo ekipę najpierw czeka tour po USA. Skąd jednak te kontrowersje?
Pozornie Miasto wiatru i If Only I Could Hibernate są niezwykle podobnymi filmami, oba powstały za pieniądze Francuzów i z importowanymi stamtąd niektórymi członkami ekipy, portretują wybitnie utalentowanych nastolatków w przełomowym momencie ich życia. Akcja obydwu dzieje się na przedmieściach Ułan-Bator, każdy odnosi się też w jakiś sposób do autobiograficznych doświadczeń autorek. Kluczowa rozbieżność następuje jednak, jeśli spojrzymy trochę bardziej szczegółowo. Miasto wiatru w niemalże „tradycyjny sposób” dla tamtejszego kina skupia się na ludowych tradycjach i wierzeniach oraz ich zderzeniu z miejskością i kapitalizmem, a główny bohater to szaman mający kontakt z duchami przodków, w tle zaś nie brakuje ikonicznego dla tego kraju gardłowego śpiewu.

Zoljargal Purevdash do problemów młodych Mongołów podchodzi inaczej, dużo bardziej przyziemnie. Uzil (Battsooj Uurtsaikh), zamiast przekazywanych przez pokolenia ponadnaturalnych zdolności, jest po prostu bardzo dobry z fizyki, wiatr nie stanowi dla niego symbolicznego ducha koczowniczego narodu, a nadzieję na rozgonienie wszechobecnego smogu, jurta zaś, zamiast kaplicą ku czci przodków, jest po prostu nie dość ocieplonym i ciasnym domem jego ubogiej rodziny. If Only I Could Hibernate mówi zatem o tematach niewygodnych, o jednostkach pozostawionych na poboczu i dramatach obdartych z kolorowej poetyki rodów i zwyczajów. To produkcja o dylemacie, czy postawić wszystko na olimpiadę naukową z nadzieją na możliwość wyjazdu za granicę i ułożenie sobie lepszego życia, lecz za cenę pozostawienia rodziny samej sobie i skazania młodszego rodzeństwa na wyjazd na wieś z niepiśmienną matką alkoholiczką. A może walczyć o ich lepsze życie i – zamiast książek – chwycić siekierę i ruszyć na nielegalną wycinkę drewna, by zdobyć pieniądze na kolację, skoro bony z pomocy społecznej już się kończą.
Odcięcie If Only I Could Hibernate od większości mongolskiego kina widać wyraźnie w szacie kolorystycznej. Nie uświadczymy tu zwyczajowych żółci i ostrych zieleni podkreślających fascynujące piękno stepów; wszystko przybiera odcienie błękitu, a otoczenie pokrywa śnieg. Wyrażone w tytule rezygnacyjne pragnienie zapadnięcia w sen zimowy staje się w filmie desperackim głosem zarówno pokolenia, jak i całego narodu, pozostawionego na uboczu światowych salonów ekonomicznych oraz kulturalnych. Przy tym wszystkim produkcja zawiera w sobie ważny pierwiastek nadziei: może jeszcze Uzilowi uda się osiągnąć sukces, uczyć się, wyjechać, mieć dobrą przyszłość, połączyć wszystkie obowiązki, nie tyle narzucane z zewnątrz, co wynikające z jego wnętrza? Udało się to wszak innej utalentowanej fizyczce, Zoljargal Purevdash, której sukces w olimpiadzie z tego przedmiotu otworzył drogę do stypendium na tokijskim J. F. Oberlin University i filmowej kariery.


If Only I Could Hibernate
Tytuł oryginalny: Баавгай болохсон
Rok: 2023
Kraj produkcji: Mongolia, Francja
Reżyseria: Zoljargal Purevdash
Występują: Battsooj Uurtsaikh, Nominjiguur Tsend, Tuguldur Batsaikhan i inni
Ocena: 3/5