Na krawędzi – recenzja serialu „House of Cards” (sezon 5)

Powrót „House of Cards” okazuje się krwawy i wciągający, ale niestety nowi scenarzyści nie znają umiaru. Underwoodowie w ich interpretacji stają się wyzbytymi ludzkich cech potworami.

Umówmy się na początku, że czytając o sezonie 5, znasz Czytelniku poprzednie cztery, więc nie miej pretensji do autora, że ujawnia pewne fakty z ich fabuły. Po ostatnim sezonie showrunner „House of Cards”, Beau Willimon postanowił odejść z serialu i zaangażował się czynnie w politykę. Obecnie jest jedną z twarzy ruchu Action Group Network, który występuje przeciw prezydenturze Donalda Trumpa. Wobec jego absencji za kształt najnowszej odsłony odpowiadał niezwiązany dotąd z hitem Netflixa duet scenarzystów. Melissa James Gibson pracowała wcześniej przy (świetnym skądinąd) „Zawodzie: Amerykanin”, a jej kompan, Frank Pugliese pisał wybrane odcinki „Wydziału zabójstw Baltimore” czy „Prawa i porządku”. Losy Underwoodów w ich rękach przemieniają się z moralitetu o degrengoladzie elit politycznych w mroczny spektakl zdrady i obłudy. Nie wystarcza im, że na koncie bohaterów są już morderstwa, szantaże, korupcja i inne grzechy. Podbijają stawkę, nierzadko kosztem logiki mnożą machinacje prezydenckiej pary i ich zauszników. Ofiar musi być więcej, stawka rośnie, gawiedź potrzebuje krwi. Trzeba przyznać, że po 3 i 4 sezonie, którym zarzucano spowolnienie tempa i brak zajmujących zwrotów akcji, taka zmiana tonacji brzmi jak trzęsienie ziemi.

Dla zrozumienia czym staje się „House of Cards” w sezonie 5, wystarczy przywołanie pewnej sceny. Jej rola jest czysto dekoracyjna i nie ma znaczenia dla przebiegu zdarzeń, ale oddaje doskonale schemat, któremu z lubością poddają się Gibson i Pugliese. Otóż protagoniści, Frank i Claire Underwoodowie w myśl swojej wieloletniej tradycji wieczór wyborczy świętują, oglądając film Billy’ego Wildera „Podwójne ubezpieczenie”. Dla nieznających tego klasycznego kryminału dodam, że traktuje on o parze kochanków, którzy postanawiają dokonać morderstwa doskonałego. Bohaterowie grani brawurowo przez Barbarę Stanwyck i Freda MacMurraya podobnie jak Underwoodowie łączą siły, żeby osiągnąć upragniony cel. Stają się wspólnikami zbrodni. Para zasiada zatem po raz kolejny przed ekranem, żeby oglądać swoje filmowe awatary. W kinofilskiej ekstazie na wyrywki cytują całe linie dialogowe i w świetle projektora odgrywają niektóre sceny. Z głośników słyszymy: „Nie popełniliśmy błędów i niczego nie przeoczyliśmy. Nic nie mogło nas wydać, […] nagle zrozumiałem, że wszystko się popsuje”. Twórcy grubą kreską podkreślają, że idylla między małżonkami i ich miesiąc miodowy w Białym Domu niedługo zostaną zakłócone.

Przed laty poznaliśmy inny rytuał Underwoodów, czyli palenie wspólnie jednego papierosa (symbol diabelskiego paktu pomiędzy małżonkami). Z czasem w miarę narastania konfliktu między parą, rosnącymi ambicjami Claire i popadania w megalomanię przez Francisa zwyczaj ten ewoluował. Coraz częściej obserwujemy, że każde z nich szuka samotnej chwili tylko dla siebie. Być może twórcy chcą nam przekazać, że drogi pary muszą się rozdzielić, że specyficzna więź, jaka ich łączy nie wytrzyma egoistycznych żądz, jakie trawią każde z nich. Wystarczy popatrzeć, jak w tym sezonie zostają oboje kadrowani. Prawie nigdy nie stoją razem, stanowią przeciwstawne pierwiastki, które odpycha od siebie jakaś potężna, niezrozumiała siła.

Kevin Spacey jako Francis Underwood dostaje niezwykle trudne zadanie, bo jego bohater wydaje się chwilami wykastrowany. Snuje się po gabinetach, nie mogąc działać tak jak lubi. Będąc na świeczniku, zdany jest na swoich wiernych pretorian. Osaczony przez wrogów i wyczerpany kampanią prezydent wydaje się być cieniem samego siebie. Jednak to tylko pozorna słabość, bo niczym zranione zwierzę może rozszarpać wszystkich, którzy zbliżą się do jego legowiska. Dla utrzymania władzy Underwood jest skory do każdego szaleństwa. Wie bowiem, że jeśli zwątpi i cofnie się do okopów, jego rywale odpłacą mu pięknym za nadobne. Zbyt dużo zaryzykował, żeby teraz ot tak wyprowadzić się z Białego Domu.

Will Conway (Joel Kinnaman), jego przeciwnik w walce o prezydenturę sprawia wrażenie równie mocno zmotywowanego. Gubernator Nowego Jorku reprezentuje zmianę, młodość i przyszłość. Stawia na kontakt z wyborcami poprzez najnowsze technologie, a jego śliczna żona prowadzi vloga, w którym ociepla jego wizerunek. Jego sztab jako punkt przewodni kampanii wybiera rodzinną sielankę kreowaną poprzez mass media, którą przeciwstawia bezdzietnej parze prezydenckiej. Conway święcie wierzy w swoje mesjańskie przeznaczenie. W istocie w propagandowych materiałach wydaje się wcieleniem Kennedy’ego albo Obamy (choć akurat obaj związani byli z demokratami). Kandydat Partii Republikańskiej podkreśla również swoje wojskowe doświadczenie, a na wiceprezydenta wyznacza nawet generała Brockharta. Za fasadą chodzącego ideału skrywa bowiem maczystowskie pragnienie dominacji nad rywalem, a być może o wiele groźniejsze zapędy (sami zdecydujcie po scenie samolotowej z odcinka 6).

Jak głosi przysłowie, gdzie dwóch się bije, tam… trzecia korzysta. Na tej bójce samców zdaje się najwięcej zyskiwać ukryta w cieniu męża Claire Underwood. Pierwsza Dama grana wyśmienicie przez Robin Wright staje się nareszcie pełnoprawną protagonistką. Jej rola rosła od trzeciego sezonu, ale dopiero teraz zakończył się ten proces. W ogóle nie dziwi fakt, że aktorka w niedawnej „Wonder Woman” w roli Amazonki Antiopy była największym badassem widowiska DC. Wracając jednak do „House of Cards”, jak wiadomo z sezonu czwartego, Claire startuje w wyborach na wiceprezydenta. Coraz częściej reprezentuje też prezydenta w delikatnych negocjacjach. W myśl starego porzekadła: „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Żona Franka wydaje się nadal enigmą. Niby łączy ją z nim chorobliwe pragnienie władzy i wpływów, ale cały czas pielęgnuje urazy i skrywa sekrety. Jest jak obraz Rothko, który widzimy w jej gabinecie: nieoczywista i nieodgadniona.

Kochanek Claire, pisarz Tom Yates (Paul Sparks) mawia o sobie, że jest Lancelotem i przy okazji bardzo celnie podsumowuje cele Underwoodów. Para prezydencka stara się kreować swoje panowanie na kształt prezydentury Johna F. Kennedy’ego, który natomiast chciał nawiązywać do mitycznego króla Artura (w krajach anglosaskich uosobienia cech wybitnego męża stanu). Potwierdza to zresztą sam Frank, który podczas demonstracji przed Białym Domem nuci pod nosem melodię z musicalu „Camelot” (uwielbianego przez JFK). Prezydent wie, że przed nim daleka droga, żeby urzeczywistnić marzenia o zapisaniu się w historii Stanów Zjednoczonych.

Zwróćcie też uwagę podczas oglądania na dwie nowe postaci. Mark Usher (Campbell Scott), spin-doktor, który dokonuje cudów w kampanii Conwaya oraz Jane Davis (Patrica Clarkson), podsekretarz ds. handlu międzynarodowego. Oboje to spece w swoich dziedzinach, którzy byli i będą w Waszyngtonie. Rodzaje szarych eminencji, które wiele mogą, a ich szpony sięgają tam, gdzie politycy nie dotrą. To właśnie oni teraz rozdają karty, bo potrafią swoim doświadczeniem, umiejętnościami, sprytem omotać głównych aktorów politycznej rozgrywki. Mogę się oczywiście mylić, ale Usher i Davis wydają się alter ego pary scenarzystów, którzy zostawiają nazbyt mocne piętno na serialu. Pod rządami Pugliese i Gibson „House of Cards” może staje się żywszy i przyciąga więcej widzów, ale zatraca też niepowtarzalny charakter wypracowany przez lata przez Willimona. Ich pomysły czasami są karkołomne i nietrafione.

Przygotujcie się zatem, że to będzie sezon ekscesu. Nudy nie uświadczycie, sam kolejne odcinki „House of Cards” śledziłem z wypiekami na twarzy. Nie popsuję chyba nikomu zabawy, jeśli zdradzę, że oprócz wyścigu po fotel prezydencki, widz znajdzie w serialu odbicie innych rzeczywistych zdarzeń. Twórcy nawiązują do działalności Państwa Islamskiego, konfliktu w Syrii, ataków hakerskich na amerykański system wyborczy. Dostajemy nawet wariację na temat Edwarda Snowdena. Jednak kiedy scenarzyści puszczają wodze fantazji, powstaje mroczna wizja, która korzysta z „Imperium zmysłów” Ôshimy czy „Co się zdarzyło Baby Jane?” Aldricha. W tych momentach zastanawiałem się, czy na pewno nie pomieszały się im różne skrypty.

W sezonie 5 oprócz masy grubymi nićmi szytych symboli i naciąganego scenariusza dostajemy również powrót do zabiegu, który stał się znakiem rozpoznawczym w sezonie 1. Mowa tu o łamaniu czwartej ściany i zwracaniu się bezpośrednio do widza. Frank Underwood w dalszych sezonach coraz mniej używał tej metody komunikacji, jakby jego czyny wystarczały za cały komentarz. Teraz nowi scenarzyści uznali, że jednak zawiłości polityki wymagają dodatkowej puenty. Niestety w miejscu błyskotliwych bonmotów znajdujemy monologi, które mają chyba uzupełniać luki w scenariuszu. Co więcej, okazuje się, że trik ten mogą stosować inne postaci — nic więcej nie zdradzam, ale odcinek 11 reżyserowany przez Agnieszkę Holland przynosi odpowiedź.

Atmosfera zwłaszcza drugiej części sezonu lepi się od nieuchronnej klęski i dekadenckiej beztroski. Defetyzm potęgują kolejne trupy z szafy, na które natrafia Tom Hammerschmidt. Echa dawnych występków kliki Underwooda pozwalają na nabranie biegu śledztwu dziennikarza Washington Herald. Cała intryga zdaje się wisieć na włosku, wyborcy za moment mogą dowiedzieć się o występkach prezydenta, a polityczni sojusznicy przypomnieć sobie o dawnych urazach. Jak w filmach D.W. Griffitha Frank i Claire muszą czekać na ratunek w ostatnim momencie, ale ten jakby nigdy miał nie nadejść. Tytułowy domek z kart może runąć lada moment.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk

House of Cards


Rok: 2013

Gatunek: dramat

Twórcy: Beau Willimon

Występują:Kevin Spacey, Robin Wright, Michael Kelly i inni

Ocena: 3/5