Nie taki diabeł straszny… – recenzja filmu „Hellboy”

Porzucony przez Guillermo del Toro Hellboy długo kazał nam czekać na powrót do świata filmu. Wreszcie studio Lionsgate powierzyło nową wersję przygód oswojonego diabła doświadczonemu w gatunkowym kinie eksploatacji Neilowi Marshallowi (“Dog Soldiers”, “Doomsday”). Okazało się jednak, że zarówno fani, jak i krytycy przywykli do ugrzecznionej wizji Meksykanina, wieszają psy na krwawym, pulpowym widowisku. Czy słusznie? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę sięgnąć do komiksowych korzeni bohatera.

Twórca postaci Hellboya, Mike Mignola, inspirował się przede wszystkim twórczością H.P. Lovecrafta oraz typem literatury brukowej, której genezy można upatrywać w tzw. penny dreadfuls, co oznaczało kosztujące jednego pensa powieści grozy, będące XIX-wiecznym odpowiednikiem dzisiejszych b-klasowych horrorów. Dorzućmy do tego jeszcze fascynację wszelkimi opowieściami o okultystycznych ciągotach nazistów, na czele z komiksami o wczesnych przygodach Kapitana Ameryki. Syntezą wymienionych elementów jest świat, w którym hitlerowcy przy pomocy rosyjskiego mnicha Grigorija Rasputina odprawiają rytuał sprowadzający tytułowego piekielnego chłopca z Królestwa Ciemności na Ziemię. Wkrótce zostaje on przejęty przez Amerykanów, wychowany jako człowiek i wcielony w szeregi oddziałów Biura Badań Paranormalnych i Obrony (B.B.P.O) będącego tajną rządową komórką powołaną do walki z demonami oraz wszelkimi zjawiskami paranormalnymi. Ekipę zasilają między innymi takie indywidua jak człowiek-ryba czy kobieta władająca pirokinezą.

Gdy w 2004 roku del Toro zaadaptował komiks na ekran, zostawił jedynie tło i bohaterów pierwszego tomu “Nasienie zniszczenia”, tworząc bezpieczną, przystępną i niestety w rezultacie dość nijaką produkcję. Mimo że Ron Perlman w roli głównej oddaje zadziorny, cyniczny charakter Hellboya, a gdzieniegdzie pobrzmiewają echa Lovecrafta, całość jest na tyle zachowawcza, utrzymana w duchu kiepskiego kina superbohaterskiego z początku wieku, że nie mogę nazwać jej udaną. Cztery lata później powstała kontynuacja, która jeszcze bardziej odchodząc od pierwowzoru, okazała się jednocześnie lepszym filmem, w którym czuć więcej autorskiego stylu reżysera. Marshall w swojej wersji wyraźnie odcina się się od familijnej atmosfery dylogii i wzorem swoich poprzednich produkcji stawia na bezpretensjonalną i wyjątkowo krwawą rozrywkę. Za dosadny symbol odcięcia się od stylu twórcy “Labiryntu fauna” niech posłuży pierwsza scena z udziałem protagonisty, oparta na nowelce “Hellboy w Meksyku”, kiedy (nieumyślnie) przebija on wampira podszywającego się pod luchadora przy pomocy słupka narożnika ringu. To jednak tylko przedsmak rzezi, którą serwuje reżyser.

Osią filmu Marshalla jest kluczowy dla komiksów okres, którego apogeum to konfrontacja Hellboya z najpotężniejszym przeciwnikiem – wiedźmą Nimue, a także ostateczne rozprawienie się z kwestią swego przeznaczenia. Ekranizacja luźno oparta jest na najlepszych w serii tomach: “Zew ciemności”, “Dziki gon” oraz “Burza i pasja”. Problem w tym, że to materiał na co najmniej 2 sezony serialu, a nie dwugodzinny film. Twórcy zaciemniają dodatkowo obraz, mieszając wątki i wprowadzając kolejne postacie, często pomijając kontekst, jakby chcieli sklecić z tej produkcji składankę the best of Hellboy. Światełkiem w tunelu miały być pewnie liczne retrospekcje oraz mnóstwo ekspozycyjnych dialogów, ale nie wpływa to korzystnie na niestabilną konstrukcję całości.

Hellboy
Kadr z filmu „Hellboy”

 Z jednej strony takie podejście w pewien sposób koresponduje z oryginałem. Bohater w komiksach częstokroć wrzucany był w świat rozmaitych mitów i legend, bez szerszego kontekstu. Czytelnik pozostawał niekiedy bezradny wobec dziesiątek nazw własnych, co zachęcało do zgłębiania poszczególnych mitologii na własną rękę. Z drugiej to, co działa na kartach komiksu, niekoniecznie sprawdza się na ekranie. Zderzenie w jednym filmie nazistowskiego okultyzmu, kultury meksykańskiej, legend arturiańskich, mitologii celtyckiej, słowiańskiej, olmeckiej, motywów apokaliptycznych i Bóg wie czego jeszcze powoduje zmęczenie i przesyt. Nawet obecny na planie sam Mike Mignola jako jeden z producentów nie potrafił ujarzmić tego bałaganu.

Realizacyjnie też jest nierówno. Czasem razi tanie CGI sprzed dwóch dekad z chaotyczną kamerą i nieczytelnym montażem rodem z “Transformers” (walka z olbrzymami), a kiedy indziej robi wrażenie wykorzystanie efektów praktycznych (doklejona sekwencja z Babą Jagą). Zresztą chaos w filmie to odzwierciedlenie bałaganu na planie, gdzie, jak donoszą plotki, pomysły producentów często rozmijały się z wizją reżysera. “Hellboy” powstawał w bólach, w napiętej atmosferze i to widać w efekcie końcowym. Mając tego świadomość twórcy najwyraźniej próbowali ujednolicić estetykę i założyli, że wyznacznikiem nowego filmu będzie przede wszystkim kategoria R objawiająca się scenami gore i gęstym stężeniem wulgaryzmów. Oryginał bywał bezkompromisowy w ukazywaniu przemocy, ale nigdy nie była ona celem samym w sobie. Do tego tam gdzie się tylko dało dograno w postprodukcji niewybredne żarty, a sceny akcji postanowiono uatrakcyjnić rockowymi szlagierami. Casus “Legionu Samobójców”.

Pozostaje kwestia obsady, co do której pojawiło się wiele obaw jeszcze długo przed premierą. Otóż ciepło wspomnianego Rona Perlmana (którego mogliśmy nie tylko oglądać w obrazach del Toro, ale też słuchać w dubbingu filmów animowanych poświęconych Hellboyowi) zastąpił znany z serialu “Stranger Things” David Harbour. Mimo niewątpliwej charyzmy poprzednika, uważam, że jest to zmiana na lepsze. Począwszy od jeszcze bardziej wyrazistej, oszpecającej aktora charakteryzacji, przez bardziej widoczną muskulaturę, po większą swobodę w odgrywaniu postaci. Przyzwoicie wypada też Ian McShane jako odmłodzony przybrany ojciec protagonisty. Scenariuszowe lenistwo i niekonsekwencje nie pozwalają za to wybrzmieć ani Milli Jovovich jako głównej antagonistce, ani partnerującym Hellboyowi medium Alice Monaghan (znana z “American Honey” Sasha Lane) i żołnierzowi Benowi Daimio (sławny dzięki serialowi “Zagubieni” Daniel Dae Kim).

Zatem, czy jeśli “Hellboy” nie jest wierną ekranizacją, to czy można go mimo wszystko nazwać udanym filmem? Otóż wiele zależy od nastawienia i preferencji. Jeśli potraktujecie  seans jako b-klasową rozrywkę i tzw. midnight movie, powinniście bawić się wyśmienicie. Cieszę się, że w mainstreamie jest jednak miejsce na produkcje nieco ułomne, ale bezkompromisowe, sprawiające czystą frajdę wiecznym dzieciakom. Za wzór tego typu atrakcji niech posłuży wyświetlany na jednej z edycji festiwalu Pięć Smaków film Siona Sono – “Tokyo Vampire Hotel”, który był przemontowaną, skondensowaną wersją wyprodukowanego dla Amazona serialu pod tym samym tytułem. Oczywiście Marshall gra w zupełnie innej lidze niż Sono, ale chodzi o podobny typ rozrywki. Bardziej czytelnym porównaniem będzie pewnie “Król Artur: Legenda miecza” Guya Ritchie’ego, który – choć podobnie jak “Hellboy” nie trzymał się w ryzach i pękał w szwach od nadmiaru pomysłów – potrafił dostarczyć przedniej zabawy typu guilty pleasure.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny
hellboy plakat

Hellboy

Tytuł oryginalny: „Hellboy”

Rok: 2019

Gatunek: fantasy, akcja

Kraj produkcji: USA

Reżyser: Neil Marshall

Występują: David Harbour, Milla Jovovich, Ian McShane i inni

Dystrybucja: Monolith Films

Ocena: 3/5