Udręka bez ekstazy – recenzja filmu „Grzech” – Sputnik nad Polską

Najnowszy film Andrieja Konczałowskiego „Drodzy towarzysze!” święci tryumfy na światowych festiwalach i wśród publiczności, podczas gdy jego poprzednia fabuła „Grzech” pozostała niemal zupełnie niezauważona. Rzeczywiście nie jest to produkcja spełniona, jednak na pewno warta uwagi, a dzięki festiwalowi „Sputnik nad Polską” mamy wreszcie okazję ją obejrzeć.

Grzech jest koprodukcją rosyjsko-włoską, nakręconą z dużym rozmachem, z międzynarodową obsadą i w języku włoskim (choć nie stroni i od dialektów). Film opowiada o Michale Aniele, jednym z największych artystów w dziejach ludzkości, wybitnym rzeźbiarzu, który był również genialnym architektem i malarzem. W jego rolę wcielił się stosunkowo mało znany Alberto Testone (Suburra) i trzeba przyznać, że ta nieoczywista decyzja obsadowa okazała się strzałem w dziesiątkę. Nie trzeba było wiele charakteryzacji, żeby upodobnić tego aktora do zachowanych portretów i autoportretów renesansowego mistrza, a efekt jest zaiste oszałamiający. Zaskakuje niski wzrost i dosyć nikła postura odtwórcy głównej roli – przywykliśmy do przedstawiania tego mistrza dłuta jako wielkiego, silnego, zwalistego wręcz mężczyznę, niemal dorównującego swoją sylwetką monumentalnym postaciom, które wykuwał w twardym marmurze. Chociaż Testone daleki jest od tego wyobrażenia, to braki postawy nadrabia rozpierającą go energią. Michał Anioł w jego wybitnej kreacji jest człowiekiem gwałtownym i żywiołowym, wręcz porywczym, emanującym mocą, która nie jest li tylko siłą fizyczną. Sprawdza się to na ekranie naprawdę znakomicie.

 

Daniele da Volterra, Portret Michała Anioła, ok. 1544

Można by powiedzieć, że cały swój film Konczałowski kształtuje w podobny sposób, tzn. wybierając drogę mniej oczywistą, za to – jak się okazuje – zaskakująco słuszną. Najbardziej ujął mnie tym w jaki sposób przedstawił kulisy pracy artystycznej. Na próżno szukać tu twórczej ekstazy, wzdychania z pędzlem lub dłutem w ręku, jakichś wzniosłych i romantycznych uniesień. Mamy za to z detalami ukazaną przyziemną stronę wykonywanych przez artystę zleceń: ten cały brud i syf, problemy logistyczne i praktyczne, współzawodnictwo z innymi artystami (przepyszny epizod z Rafaelem), dyskusje ze zleceniodawcami (najczęściej na temat pieniędzy), wreszcie kłótnie ze współpracownikami, a także machlojki finansowe, które mają sprawić, że i wilk będzie syty (łasa na forsę rodzina) i owca cała (wiecznie niezadowoleni mecenasi). Ten cały zakulisowy bałagan jest ukazany bardzo rzetelnie, z olbrzymią dbałością o realia i szczegóły. To jest zresztą najbardziej imponująca warstwa obrazu Konczałowskiego: rozmach produkcji z detalicznie oddanymi realiami XVI-wiecznej Italii naprawdę potrafi zadziwić. Szczególnie jest to celebrowane w szczegółowo zainscenizowanych scenach transportu potężnego bloku śnieżnobiałego marmuru z Carrary. Sekwencje te skojarzyły mi się ze słynnym fragmentem odlewania dzwonu w Andrieju Rublowie Tarkowskiego, przy którego scenariuszu Konczałowski zresztą pracował. 

Tamto kinowe arcydzieło z 1966 roku ukazywało m.in. duchową warstwę sztuki, która jest niemal przejawem jakiejś nadprzyrodzoności i może objawiać Boga lub do niego prowadzić. W filmie o Buonarrotim sztuka jawi się czymś przeciwnym. Jak celnie ujął to festiwalowy opis tytułu: „Przez całe swoje życie Michał Anioł szukał Boga, ale zamiast tego zbliżył się tylko do Człowieka. Rozumie, że jego dzieła, choć poświęcone intencjom religijnym, są nadal pozbawione świętości, która prowadzi człowieka do Boga. Być może jest to jego najcięższy grzech”. Sama sztuka jest bardziej grzechem i bałwochwalstwem, niż przejawem świętości (żeby nie powiedzieć „biznesem”), a artysta nie tyle uduchowionym kapłanem piękna, co udręczonym, przeklętym nieszczęśnikiem. Taki jest właśnie filmowy Michelangelo: otoczony przez wrogów i zdrajców, prześladowany nawet przez własną rodzinę, wykorzystywany przez wszystkich, choć przecież potulny nie był i nie pozwalał sobie w kaszę dmuchać. Ma różne zwidy, dalekie jednak od niebiańskich ekstaz. Wydaje mu się, że na krok nie odstępuje go szatan, że ciąży nad nim jakaś klątwa, a on sam, marny grzesznik, będzie potępiony na sądzie Bożym i strącony do piekła. Jakby chcąc podkreślić nędzną kondycję rozchwytywanego wszak artysty, w filmie akcentowana jest zwłaszcza praca nad dziełami, które nie zostały ukończone albo zrealizowane: grobowiec papieża Juliusza II oraz fasada kościoła San Lorenzo we Florencji

 

Bazylika San Lorenzo we Florencji z nieukończoną do dziś fasadą

Taka wizja Buonarrotiego nie jest przesadna, bo jego zachowane zapiski (zwłaszcza tworzone u kresu długiego życia) pełne są stwierdzeń tego rodzaju: „Jestem skórzanym workiem pełnym kości i tęsknot, moja twarz to obraz grozy (…) do tego mnie doprowadziła ukochana sztuka, w której byłem tak biegły. (…) Jestem jak szpik w kości, zamknięty, ubogi, samotny (…) mieszkanie niczym grób nie pozwala mi uciec. (…) Kto się najadł lub zażył lekarstwo, sra pod moimi drzwiami, uczę się odróżniać rodzaje uryny w rynsztoku, smród błaznów, którzy kręcą się wokół po nocach. (…) Moją radością melancholia, moim spokojem udręki. Dobry byłby ze mnie trefniś z tą chatą pośród pałaców, jestem zużyty, rozdarty, złamany całym tym znojem (…) ubogi, stary, poddany innym. Zgniję, jeśli wkrótce nie umrę!”.

To zapewne tej dosyć pesymistycznej wizji artysty służy również paralela, jaką od początku do końca buduje reżyser między Michałem Aniołem a Dantem (czy potrzebnie, to już inna kwestia). Nie brak między nimi podobieństw, bo przecież obaj pochodzili z Florencji i obaj zostali przez nią odrzuceni. Obaj też jako jedyni zostali obdarzeni przydomkami „Divino” (czyli „boski”). Poza tym to właśnie Dante stworzył najsłynniejszą w dziejach wizję piekła, która – jak wskazuje film – fascynowała Bunarrotiego. Lękał się on tego piekła przez większość życia, ale kto wie czy właśnie nie dzięki temu fresk Sądu Ostatecznego z Kaplicy Sykstyńskiej na Watykanie, który stworzył u kresu życia, nie jest tak niepokojącym, szalonym, gwałtownym i wyprzedzającym swoje czasy arcydziełem?

Niestety nie można tego samego powiedzieć o filmie Konczałowskiego. Chociaż film pokazuje tylko niewielki wycinek z życia Michała Anioła, udało mu się tu zawrzeć aluzje do wielu wcześniejszych i późniejszych wydarzeń z jego życia. Oczywiście wiele wątków zostało tu pominiętych (najbardziej mi zabrakło bardziej czytelnych aluzji do homoseksualizmu artysty), ale pomimo tego obraz ten ma sporą wartość edukacyjną i może być dobrym uzupełnieniem zgłębiania życia i twórczości mistrza. Niestety to trochę za mało, by Grzech nazwać filmem w pełni udanym. Dla niezainteresowanych tematem, może to być seans nużący i prawdopodobnie nie w pełni czytelny. Pomimo tego wiele się w tym filmie udało i jest to zdecydowanie jedna z ciekawszych propozycji tegorocznej odsłony festiwalu „Sputnik nad Polską”. Oglądając go, w ekstazę nie popadniecie, ale i nie powinniście się specjalnie udręczyć.

 
Paweł Tesznar (Snoopy)
Paweł Tesznar

Grzech

Tytuł oryginalny: „Il peccato”

Rok: 2019

Gatunek: dramat, biograficzny

Kraj produkcji: Włochy / Rosja

Reżyseria: Andriej Konczałowski

Występują: Alberto Testone, Yuliya Vysotskaya, Francesco Gaudiello i inni

Ocena: 3,5/5