Klasyczna Sala: Galimatias, czyli… kilka słów o filmie „Gremliny rozrabiają”

W grudniowej aurze, która inwazyjnie każe się już nastawiać na zbliżające się wielkimi krokami jedyne słuszne święta, nachodzi czasem namysł nad popkulturalnymi skojarzeniami tego okresu. Jedni zwracają się ku Lubitschowi i Caprze, inni wytrwale obserwują uniwersum Hallmarka czy platformy o podobnej energii lukrowanego ciastka z wróżbą. Wierni tradycyjnej telewizji regularnie wpatrują się w dylogię o Kevinie, stos podobnych romkomów, ten jeden film z Brucem Willisem czy bardziej parodystyczne projekty spod znaku Lesliego Nielsena lub Chevy’ego Chase’a. Z tej okazji warto przypomnieć sobie o produkcji, którą w polskim lamusie przykryło trochę rupieci, a może ukoić bolączkę zmęczenia oklepanymi tytułami.

Niczym pewien muzyczny klasyk ze śniegiem w tytule Gremliny rozrabiają, wbrew świątecznemu anturażowi, zawładnęły amerykańskimi kinami w środku upalnego lata 1984 roku. Repertuarowych towarzyszy miały jednak nieprzypadkowych, bo należących do podobnej duchowej reprezentacji hybrydy plastikowego kina grozy z absurdalną komedią Pogromców duchów Ivana Reitmana. Pełnia tego, co tygryski lubią najbardziej w tego rodzaju ejtisowej popkulturze. Ekrany wyżera gama barwnych światełek, postacie to zestaw archetypów od Twojego starego, przez osiedlowy monitoring, po kolegę Darka i jego żonę Monikę, a humor z grozą zlewają się w mieszankę, której odbiór jest już od pierwszych sekund podszyty ironią niedzielnej niezręczności. Dodać do tego jeszcze skład nazwisk witających nas w napisach początkowych: od Stevena Spielberga – producenta wykonawczego filmu, przez odpowiadającego za scenariusz Chrisa Columbusa (znanego z Pani Doubtfire, wspomnianej już serii z Macaulayem Culkinem czy pierwszych części Harry’ego Pottera), aż po reżyserującego Joe Dantego, i mamy istne dziecko własnej epoki.

Jak większość tego typu projektów, jądro fabuły filmu wydaje się znacznie poważniejsze niż ostateczna otoczka. Cała idea gremlinów, zwanych też z kantońskiego mogwaiami, czyli potworami, w kolektywnej świadomości pojawiła się w czasie II wojny światowej. Wtedy to, chcąc wyładować napięcie militarnej codzienności i kolejnych usterek w samolotach, wśród pilotów RAF-u narodziła się prześmiewcza legenda o stworkach psujących mechanikę latających maszyn. Żarty zainspirowały jednego z żołnierzy, a następnie ikonę literatury dziecięcej, do napisania książki o słodziutkich futrzakach mutujących w niszczycielską siłę i prawdziwą wojenną deus ex machinę. Koncept krążył w hollywoodzkim eterze, inspirując przede wszystkim twórców kreskówek, którzy choćby miejscowo nawiązywali do gremlinów. Na pełnoprawny film musiały jednak jeszcze trochę poczekać.

Od pierwszej sceny czuć tutaj absurdalnego ducha. Kamera wkracza w końcu w swoistego geograficznego Innego amerykańskiego kina – Chinatown. To tam dostaniesz ciasteczko z wróżbą, które zamieni Cię ciałem z matką, dowiesz się, czym jest tak naprawdę życie, albo dostaniesz niepowtarzalny prezent bożonarodzeniowy dla syna. Po chwili ekran przejmuje inny główny bohater familijnych produkcji, czyli niepokojące zbyt czarującym ciepłem przedmieścia Kingston Falls. Tam poznajemy protagonistę filmu Billy’ego. W roli tej początek i zarazem szczyt swojej kariery przeżywa Zach Galligan, faworyt samego Spielberga. Billy jest typowym chłopcem z sąsiedztwa. Niech zaświadcza o tym fakt, że o jego rolę starała się plejada twarzy ejtisowego kina młodej widowni: od Kevina Bacona, przez Ralpha Macchio, po Emilio Esteveza. Ot co, poczciwy nastolatek z dobrym geekowskim serduszkiem. To właśnie do niego trafia zakupiony w Chinatown futrzak Gizmo. Zasady obchodzenia się ze stworzeniem wydają się proste: nie wystawiać go na jasne światło, nie karmić po północy i nie zmoczyć. Dlaczego? Możliwych skutków nikt się nie spodziewa, choć część Kingston Falls zdecydowanie mocno je odczuje.

Synestetyczna sielanka suburbiów, którą ekran wręcz pachnie, zostaje zburzona przez żądne sieczki tytułowe kreatury. I tu zaczyna się zabawa: tony mieszają się i dezorientują. Jak w scenie, gdy Kate, enigmatyczna i charyzmatyczna – a jakże inaczej – sympatia głównego bohatera opowiada o źródle swojej nienawiści do świąt. Każda składowa tego ujęcia reprezentuje sobą zupełnie innego ducha, także opowieść o tragicznej śmierci bliskiej osoby mogłaby w tym wydaniu trafić do paru różnych filmów o zupełnie innych charakterach. Pierwotny scenariusz Chrisa Columbusa podobno o wiele odważniej balansował na takim afektywnym chiaroscuro. Gremliny rozrabiają nie były zresztą jedynym projektem, nad którym Columbus współpracował wówczas z późniejszym twórcą Parku Jurajskiego. Lato kolejnego roku będzie w końcu należało do nieśmiertelnych Goonies (podzielą się nim z Rambo II), gdzie Columbus zaadaptował na scenariusz historię autorstwa Spielberga. Mówimy tu już o wysokim stadium hollywoodzkiego skapitaluszenia, więc decyzje inscenizacyjne zdawały się tu o tyle kluczowe, że trudno było nie wyczuć w Gremlinach…, a przede wszystkim w uroczej mordce małego Gizmo, potencjału merchandisingowego. Figurki, maskotki i ogólnie takie takie… faktycznie zawładnęły młodymi głowami w bożonarodzeniowym szale 1984.

Gremliny rozrabiają mogły się zresztą pochwalić pokaźną liczbą widzów w kinach, nawet jeśli, mimo wygładzenia drastycznych rogów produkcji, i tak pojawiły się głosy krytyki dotyczące stopnia przemocy ukazanej na ekranie w odniesieniu do grupy wiekowej, do jakiej skierowany jest film. Dyskusja nad obrazami jatki (tutaj oraz w wypuszczonym do kin miesiąc wcześniej, również podpisanym nazwiskiem Spielberga Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady) doprowadziła w końcu do reformy systemu ograniczeń wiekowych Motion Picture Association of America i wprowadzenia kategorii PG-13. Kultowa sekwencja rozwałki w wykonaniu gremlinów nie zachwycałaby tym samym urokiem pioruńskiej groteski bez dwóch postaci na pokładzie produkcji. Pierwszą z nich jest oczywiście nieruchomy poruszyciel tytułowych stworów – Chris Walas, specjalista od efektów specjalnych, który już w 1989 otrzyma Oscara za pracę przy Musze Cronenberga. Drugim – Jerry Goldsmith, odpowiadający za niesamowicie klimatyczną ścieżkę audialną z nieśmiertelnym Ragtimem na czele. Wiem jedno: gdyby Gremliny… powstały w Polsce, ilustrowałyby je dźwięki syntezatorów Andrzeja Korzyńskiego – tak samo zmyślnie przaśne i balansujące na granicy kiczu, jak te, które stworzył Goldsmith.

Jeśli więc macie dość przebrzmiałych hitów z satelity kina świątecznego, zajrzyjcie do zmontowanego czterdzieści lat temu świata Gremlinów. I śmieszno, i straszno, kak tigra…

Julia Palmowska
Julia Palmowska