Pamiętacie jeszcze ten wygenerowany przez AI filmik, który administracja Donalda Trumpa forsowała w mediach społecznościowych? Strefa Gazy – w rzeczywistości codziennie bombardowana – tętniła w nim życiem jako luksusowy kurort: coś na kształt śródziemnomorskiego Dubaju, oblana złotem i sygnowana nazwiskiem pomarańczowego prezydenta. Mokry sen każdego syjonisty. Wes Anderson w swoim nowym filmie pokazuje, jak mógłby wyglądać ten region świata, gdyby historia potoczyła się inaczej, a lud Fenicji zjednoczył się po II wojnie światowej w stabilną monarchię wspomaganą przez oligarchów krajowych oraz zagranicznych.
Amerykańskiemu reżyserowi daleko jednak do nerda-gdybacza, który w wolnym czasie kreśli w kajecie fikcyjne scenariusze, gdzie Biblioteka Aleksandryjska ocalała albo Napoleon doszedł aż do Uralu. Tak też Fenicki układ to klasyczna dla twórcy Grand Budapest Hotel opowieść, ale osadzona w innym miejscu. Ciekawostki geograficzno-polityczne są tu raczej dodatkiem, jakby od niechcenia wrzucanym między rozdziałami. Dzieje Lewantu na półmetku XX wieku oglądamy przez pryzmat Zsa-zsy Kordy, europejskiego magnata rozwijającego w Fenicji wielkie projekty infrastrukturalne. Poznajemy go pod koniec życia, gdy, nękany przez zamachowców i światowe rządy, próbuje wyciągnąć córkę z zakonu, by przekazać jej cały majątek, a także dopiąć wreszcie udział innych fundatorów w projekcie. To mężczyzna z gatunku najobrzydliwszych – ohydnie bogaty potentat branży militarnej, który porzucił rodzinę, a w dodatku ma słabość do lotnictwa.

Fenicki układ udowadnia, że Wes Anderson jest raczej stworzony do krótkich, zwartych, najlepiej pociętych na rozdziały opowiastek, a nie zawiłych historii na przynajmniej 100 minut czasu ekranowego. Osobiście za jego najlepszy film uważam Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun – raz, bo jestem psem na fabuły o redakcjach, dwa, bo reżyser znalazł w nim idealną metodę narracji dla wybranego tematu. Tam za scenariusz służyły artykuły ostatniego numeru tytułowego czasopisma, tutaj jego szczątki wyjmowane są z pudełek na buty. W kartonowych szkatułkach kryje się jednocześnie życiorys protagonisty – jego dokonania, kontakty, długi, ale też testament. Anderson łączy więc te skrawki, samolotem zabierając nas na żebraczkę po udziałowcach, pokazujące kim Korda naprawdę jest – gościem moralnie odrzucającym, ale szczerym i charyzmatycznym. Dziś, po zakończeniu kariery w biznesie, bez problemu mógłby zostać głową państwa, czy Fenicji, czy USA. Podobno inspiracją dla głównego bohatera miał być Calouste Gulbenkian, ormiański przedsiębiorca grasujący po Bliskim Wschodzie w podobnym okresie, ale umówmy się – historia świata pełna jest takich typów.
Nie ma co się rozwodzić, bo to kolejny obraz w reżyserii Wesa Andersona. Jest kolorowo, symetrycznie, Instagramowo. Są znani ludzie – del Toro, Dafoe, Hanks, Cera, Johansson, Cranston, Ahmed. Statyczne kadry i zbliżenia, resztki scenografii jakie zostały mu po wszystkich poprzednich produkcjach, z Asteroid City na czele. Znalazły się też nowe pomysły, jak choćby utrzymana w gotycko-ekspresjonistycznym porządku na wzór Nosferatu seria sekwencji z zaświatów – ale poza tym wszystko po staremu. W ostatnich latach podobno do listy alergii, obok pyłków czy sierści, dodano styl Wesa Andersona. I zupełnie to rozumiem, ale na szczęście mnie nie rusza ani skoszona trawa, ani koty, ani ta pastelowa powtarzalność. Ba, wszystkie te rzeczy nawet umiarkowanie lubię. Po co jednak Fenicki układ powstał, czemu te filmy wyglądają ciągle tak samo i po co powstają tak często? Nie wiem. Widzowie chyba też nie, bo nie zauważają ich już nawet w repertuarze, myśląc, że je wcześniej widzieli.


Fenicki układ
Tytuł oryginalny: The Phoenician Scheme
Rok: 2025
Kraj produkcji: USA, Niemcy
Reżyseria: Wes Anderson
Występują: Benicio Del Toro, Mia Threapleton, Michael Cera i inni.
Dystrybucja: UIP
Ocena: 3/5