„Robert Kubica song” plays softly in the background – recenzja filmu „F1”

Kiedy w czerwcu Robert Kubica wygrał 24-godzinny wyścig w Le Mans, jedne z najsłynniejszych zawodów w motorsporcie, trudno było powstrzymać wzruszenie. Po latach wylanych łez spowodowanych wypadkiem we włoskim rajdzie, końcem kariery w Formule 1 i przepadnięciem kontraktu podpisanego z Ferrari oraz tragicznym powrotem do Williamsa w 2019 roku nasz rodzimy bohater po raz kolejny udowodnił, że ma w sobie niegasnący płomień wybitnego kierowcy. Ta droga powrotna na szczyt na swój sposób odzwierciedla historię Sonny’ego Hayesa z najnowszego projektu w reżyserii Josepha Kosinskiego.

Trudno jest przedstawić koncepcję samej Formuły 1. Złośliwi powiedzą, że dwudziestu chłopów jeżdżących w kółko przez około półtorej godziny co niedzielę to gotowy materiał dla nowohoryzontowej sekcji Lost Lost Lost. Zwłaszcza jeśli zekranizuje się wyścig w Monako, gdzie nie dochodzi do praktycznie żadnego manewru wyprzedzania. Pięć dekad temu piękno tego sportu postanowił zobrazować John Frankenheimer, jednak przekuł to w jeden z najmniej angażujących projektów w swojej karierze, który zdominował melodramatyzmem, jakby szukając tematów zastępczych względem samego ścigania. Dziesięć lat temu swoje trzy grosze dorzucił Ron Howard opowieścią o Nikim Laudzie i Jamesie Huncie, skupiając się nieco nieudolnie na dwóch przeciwstawnych biegunach – ciężkiej, intensywnej pracy oraz hulaszczym życiu i wyścigowej brawurze ku zapewnieniu rozrywki fanom. Laikom serię wykłada Netflix, co roku podsumowując sezon serialem Drive to Survive, jednak wyreżyserowane konflikty, omijanie najciekawszych momentów i Will Buxton rzucający bon moty typu „żeby wygrać mistrzostwo, trzeba pokonać dziewiętnastu kierowców” sprawia, że obecnie produkcja jest nie do zniesienia. Wszystko w imię amerykanizacji sportu i wyciśnięcia z niego ostatnich soków o kolorze dolara. 

W innym kierunku poszedł Joseph Kosiński, który, hołdując myśli „niezmieniania zwycięskiej taktyki”, powtarza wiele schematów z Top Gun: Maverick, oczywiście nieco modyfikując pewne akcenty, rzucając światło na inne elementy w nowej historii. Sonny Hayes (Brad Pitt) wydaje się lustrzanym odbiciem tytułowego bohatera sagi o pilotach. Nie rozumie współczesnego świata, orbitując niczym wolny elektron od wyścigu do wyścigu. Zawsze zaczyna wszystko od nowa, kompulsywnie oddzielając grubą kreską każde zawody, nie przywiązując się do danego miejsca, zespołu czy ludzi, prowadząc nomadyczny tryb życia. Ma swoje przesądy, talizman w postaci kart jak wielu hazardzistów i bliźniaczo do Mavericka – zatarte granice, zmuszające do balansu na cienkiej linii zasad i własnego życia. Podobieństwo do drugiej części Top Guna można znaleźć również w specyficznej opiece nad młodszym kolegą, piekielnie szybkim, zdolnym, ale równie bezczelnym oraz nieprzewidywalnym.

Malkontenci, nazywający się fanami, przerzucają się argumentami, że brakuje u Kosinskiego realistycznego przedstawienia królowej motorsportu. Sęk w tym, że trzymanie się w pewnych ramach Formuły 1 nie jest do końca interesujące dla widza, zerkając chociażby w kierunku zawiłych regulacji oraz licznych wyścigów, gdzie wygrywa się przede wszystkim strategią i spokojem, a nie zapierającymi dech w piersiach manewrami wyprzedzania. Z drugiej strony znajdziemy kilka ciekawych referencji do barwnego świata F1. Mamy testy bolidu, analizy telemetrii, prace nad budową auta, żonglowanie strategiami, pieczołowicie odwzorowane sceny w tunelu aerodynamicznym czy nawiązania do Crashgate i GP Singapuru w 2008 r. Sama dynamika relacji w drużynie przynosi na myśl rywalizację między Lewisem Hamiltonem i Fernando Alonso w McLarenie, jednak tutaj z pozytywnym zakończeniem. To wszystko atrakcyjne smaczki i mrugnięcia okiem, jednak sam sport niczym siły powietrzne USA – stają się pretekstem dla wykorzystania klasycznych, wręcz hollywoodzkich do bólu klisz.

Dla twórcy Tronu: dziedzictwo zmagania na torze otwarły furtkę do ciekawych formalnie zabiegów (kosztem samonapędzającej się fabuły), prowadzących do stale narastającego pulsu i dopływu litrów adrenaliny do mózgu. Sceny wyścigów są nieziemskie — od ustawionej przed kierowcą kamery, zmieniającej swoją perspektywę przy każdym manewrze wyprzedzania, przez kadry zza głowy, żywo wyjęte z gry i potęgujące podekscytowanie rywalizacją, po wykorzystanie wielu technik z prawdziwych transmisji weekendowych zmagań. Produkcja Kosinskiego wraz z najnowszą częścią Mission: Impossible oraz filmem 28 lat później Danny’ego Boyle’a jest żywym przykładem wzorowego mainstreamowego kina, gdzie nie trzeba przewracać oczami na widok lenistwa twórców, liczących na łatwy zarobek w box office i przytulenie dużego czeku.

F1 jest produkcją spełnioną. To płynnie płynące i momentami odbierające mowę sceny wyścigów, o wiele lepiej reklamujące sport laikom niż serial Netflixa. Wszystko balansuje w ramach hollywoodzkich klisz oraz podnoszących kąciki ust nierealistycznych wytrychów fabularnych, na szczęście będących tłem dla warsztatu reżysera niczym rywale zespołu Apex GP w Abu Dhabi. Znajdzie się tutaj również miejsce dla żenującej popowej ścieżki, gdzie straszy Ed Sheeran czy Tate McRae, składając hołd Szybkim i wściekłym. Warto wspomnieć o postaci Kerry Condon, która wbija kij w mrowisko zmaskulinizowanego środowiska oraz ma to samo zadanie co w Duchach Inisherin – doprowadzić do pojednania dwóch zapatrzonych w siebie egoistów. Całość prowadzi do odlotu w nieznane, tak mocno upragnionego przez cały przekrój filmu-sezonu wyścigowego przez Sonny’ego Hayesa – do ucieczki ze świata do najbardziej pożądanego miejsca w swojej podświadomości. I taką formę eskapizmu powinien oferować każdy dobry blockbuster.

Szymon Pazera
Szymon Pazera

F1

Tytuł oryginalny:
F1: The Movie

Rok: 2025

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Joseph Kosinski

Występują: Brad Pitt, Damron Idris, Javier Bardem, Kerry Condon

Dystrybucja: Warner Bros. Pictures 

Ocena: 3,5/5

3.5/5