Raoul Peck, najsłynniejszy haitański reżyser, wraca z filmem, który przywołuje zapomnianego fotografa‑aktywistę, autora jednego z najdotkliwszych wizualnych aktów oskarżenia przeciwko apartheidowi. Ernesta Cole'a: odnalezioną legendę premierowo pokazano na zeszłorocznym festiwalu w Cannes, a teraz trafił na 22. Millennium Docs Against Gravity. To opowieść o artyście, który zamienił aparat w narzędzie walki z rasową opresją – najpierw w Republice Południowej Afryki, potem w podzielonych Stanach Zjednoczonych – i o cenie, jaką płaci się za życie w nieustannym przejściu między światami.
Peck, znany z filmów takich jak Czasem w kwietniu (2005), Nie jestem twoim murzynem (2016) i Wytępić całe to bydło (2021), konsekwentnie podejmuje tematy kolonializmu, rasizmu i przemilczanych historii. Jego styl to precyzyjna konstrukcja narracyjna: kolaż archiwaliów, mocny komentarz z offu i montaż, który nie pozostawia widza obojętnym. W Erneście Cole’u… Peck idzie jeszcze dalej – decyduje się, by narratorem filmu był sam nieżyjący od ćwierć wieku fotograf. Fragmenty pochodzą z jego listów, notatek i kronik, resztę dopisał sam reżyser. Głosu użyczył mu nominowany do Oscara Lakeith Stanfield – jego narracja subtelnie łączy to, co prywatne, z tym, co polityczne, przygotowując widza na wejście w świat obrazów, które nie potrzebują słów.
W centrum filmu znajdują się zdjęcia autorstwa samego Cole’a – to one są jego dziedzictwem. Czarno-białe, przejmujące, pełne współczucia i gniewu. Zaledwie nieliczne kadry należą do innych twórców – głównie zaprzyjaźnionych z nim dokumentalistów rzeczywistości. Widzimy na nich również samego południowoafrykańskiego fotografa: jego skupienie, pasję, niepokój – emocje zatrzymane w obiektywie. Szczególną rolę w życiu Cole’a odegrał Jürgen Schadeberg – starszy kolega po fachu, a zarazem mentor. To właśnie od Niemca bohater dokumentu uczył się, że aparatem może nie tylko rejestrować, ale też nadawać znaczenie temu, co rozproszone i pozornie nieme.
Peck buduje swój film niczym mozaikę zdjęć, dzienników, migawek afrykańskich i amerykańskich tłumów, często zdominowanych przez głód, alkoholizm i policyjną przemoc. Tak powstaje opowieść o fotografie-nomadzie, który dokumentował rzeczywistość od lat sześćdziesiątych aż do przedwczesnej śmierci na raka w 1990 roku, pozostając zawsze wiernym swojemu credo – „uchwycić skrawki rzeczywistości”. Skromność samego Cole’a oraz służebność wobec zawodu, portretowanych tematów i napotkanych ludzi niech podkreśli inskrypcja na jego grobie: „Cole – photographer”. Tylko tyle i aż tyle.

Album House of Bondage (1967) bezlitośnie obnażył codzienność czarnej większości w apartheidowym RPA – osobne szkoły, plaże i toalety, obowiązkowe przepustki, zakaz małżeństw mieszanych. Uchwycił także chroniczną biedę, przeludnione townshipy, upokorzenia w pracy oraz wyrywkowe aresztowania. Choć album został opublikowany za granicą, w RPA był zakazany przez ponad 20 lat. Cole opuścił kraj w 1966 roku, uciekając przed represjami reżimu, który pozbawił go obywatelstwa. W Nowym Jorku kontynuował pracę, dokumentując rasową niesprawiedliwość i społeczne wykluczenie z taką samą uważnością, z jaką wcześniej rejestrował życie pod apartheidem. Był jednym z pierwszych czarnoskórych fotografów współpracujących z prestiżową agencją Magnum Photos, co pozwoliło mu na szerszą prezentację swojej twórczości.
Tymczasem to właśnie w Ameryce, jak przyznawał, czuł, że jego życie jest naprawdę zagrożone. W RPA obawiał się obelg, pobicia czy więzienia – na południu Stanów mógł naprawdę zginąć tylko za „krzywe spojrzenie”. Choć Cole osiedla się w Nowym Jorku, z powodu systemowego rasizmu czy niemożności dopasowania do amerykańskiego snu wciąż pozostaje wyrzutkiem. Szuka swojej drogi w metropolii i obcym kraju, niestety czasem także przez dno butelki. Nie mogąc wrócić do ojczyzny, ucieka przed jankesami, przyjmując kilka zleceń w Sztokholmie. To właśnie ze stolicy Szwecji jego syn otrzymuje informację o zdeponowanych w bankowym skarbcu sześćdziesięciu tysiącach odbitek i starannie prowadzonych zapiskach ojca. Film nie pomija także dramatycznego załamania Cole’a w latach 80., kiedy przez osiem lat nie zrobił ani jednego zdjęcia. Ta martwa dekada nie zatarła jednak śladu, jaki po sobie pozostawił. To, co po nim zostało – zdjęcia, notatki, opowieści – Peck tka na nowo, nadając im formę pełnoprawnej biografii i eseju o wygnaniu.

Ernest Cole zmarł na emigracji, nie doczekawszy powrotu do wolnej ojczyzny. Tymczasem właśnie wtedy, w jego kraju apartheid zaczął się kruszyć – władze podjęły rozmowy o demokratyzacji, Nelson Mandela został uwolniony z więzienia, a białych oprawców z niesławnych południowoafrykańskich służb bezpieczeństwa (Bureau of State Security, tzw. BOSS) zaczęto pociągać do odpowiedzialności. Choć nie zdążył zobaczyć tego na własne oczy, trudno nie wierzyć, że słysząc te wieści, czuł rodzaj satysfakcji. Jego fotografie nie tylko przechowały prawdę – przyczyniły się do jej zwycięstwa.
Na koniec pozostaje pytanie: kim jest artysta bez ojczyzny? Czy możliwa jest pełna twórczość w nieustannej tułaczce? Ernest Cole: odnaleziona legenda to nie tylko portret fotografa, ale też refleksja o losie imigranta – rozdartego między światami, samotnego z wyboru i konieczności, wiernego sobie nawet na wygnaniu. Film Pecka przywraca mu głos, a jego zdjęciom – siłę, która wciąż potrafi poruszyć sumienie.


Ernest Cole: odnaleziona legenda
Tytuł oryginalny: Ernest Cole: Lost and Found
Rok: 2024
Kraj produkcji: Francja, USA
Reżyseria: Raoul Peck
Ocena: 3,5/5