Ennio Morricone jest jedną z niewielu postaci w świecie sztuki, o których nie sposób mówić nie używając najmocniejszych słów: mistrz, geniusz, wizjoner od początku swojej kariery nadający muzyce filmowej nowej definicji, nie traktując jej jedynie jako uzupełniania obrazu, ale jako odrębny, w pełni autonomiczny byt. Jeden z największych, a być może największy – nie tylko dla swojego czasu. Czy dla takiej persony można uszyć biograficzny garnitur, nie popadając jednocześnie w typowe, gatunkowe pułapki? Szczególnie jeśli samemu jest się twórcą zapisanym na kartach kinematografii tak legendarnym dziełem jak Cinema Paradiso?
Już sam metraż każe przypuszczać, że będziemy mieć do czynienia z prawdziwym kompendium wiedzy. Pierwsze pół godziny zasypuje nas lawiną informacji z okresu dzieciństwa i edukacji. Przed seansem warto zatem wypić podwójne espresso, żeby nadążyć nie tylko za przyswajaniem wiadomości, ale także za prędkością wyświetlania napisów. Kiedy dochodzimy do momentu narodzin Ennio jako przyszłej legendy, czyli stykamy się z jego pierwszymi pracami nad dźwiękowym dopełnieniem wizualnych narracji, wszystko nabiera pożądanego (a przynajmniej bardziej przyswajalnego) rytmu i kształtu.
Gadających głów jest tu bez liku, w końcu mówimy o człowieku współpracującym ze śmietanką filmowej i muzycznej branży. Mamy tu także głosy tych, których ukształtował – pełnych podziwu Johna Williamsa czy Bruce’a Springsteena. I w końcu samego Morricone, opowiadającego o zwrotnych punktach swojego życia i kariery. “Param pam pam”! – krzyczy do nas z ekranu, próbując opisać dźwięki, które przyniosły mu popularność. “Param pam pam”! – wtórują reżyserzy, dla których owe kompozycje napisał. “Tarara ra ra ra” – opowiada o kolejnych przygodach. I tu jest klucz narracyjny nadający całości jakże pięknego, ludzkiego w tej wielkości wymiaru, a także akcentu humorystycznego, odzwierciedlającego pogodną i skorą do żartów naturę mistrza. Pojawia się on regularnie, nadając segmentom opowieści wspólny mianownik, jednak blednie przygnieciony faktograficznym ciężarem.
Trudno dziwić się Giuseppe Tornatore w kwestii podjętych decyzji, motywowanych w głównej mierze chęcią złożenia należytego hołdu ulubionej postaci. Nie można jednak mieć ciastka i zjeść ciastka. W końcu coś zawsze odbywa się kosztem czegoś. Tutaj namalowanie portretu na miarę, ukazującego całą wielkość twórcy, odbyło się kosztem oryginalności przekazu, która oddzieliłaby go grubą kreską od masy laurkowych biopiców. Wspomniany już klucz narracyjny był prześwietnym pomysłem, nie wykorzystano jednak jego potencjału. Zasada minimalizmu opowieści sprawdziłaby się dużo lepiej niż próba upchnięcia całego życiorysu w dwuipółgodzinnej projekcji, która w pewnym momencie zaczyna, mimo absolutnego i niepodważalnego uwielbienia dla Morricone, zwyczajnie nudzić. Widać to szczególnie, jeśli w kontrze zestawimy produkcje może nie tak spektakularne, ale za to zniuansowane, uwodzące widza czymś niedotykalnym, wrażeniowym, lecz dzięki temu pozostającym w pamięci na długo, jak choćby debiutancki dokument Bogny Kowalczyk, Boylesque [NASZA RECENZJA].
Jest w tym filmie też przedziwna afektywna automatyka. O ile we wspomnianym wyżej obrazie obcowaliśmy z rzadko spotykanym poziomem intymności, który powodował szczere, nieoszukańcze wzruszenie, o tyle w Ennio nasze emocje są ściśle sterowane muzyką i słowami. Morricone opowiada o swoim nauczycielu i ważnym dla ich relacji momencie – i kiedy z każdym kolejnym słowem jego głos staje się coraz bardziej łamiący, a oczy lśniące, my czujemy łzę na naszym policzku, której spływać pomaga dodany w montażu podkład dźwiękowy. Scena się kończy, a łza zatrzymuje na środku twarzy – co robić, płynąć dalej? Bez muzyki nie wypada. Te sekwencje wracają do nas niczym bumerang, żeby w końcu złamać najtwardszych ujęciami z Cinema Paradiso, kiedy dorosły Totò wraca do opuszczonego kina, będącego kiedyś jego drugim domem. Chlipanie roznosi się teraz już w pełni echem po kinowej sali. Tkwi w tym pewne emocjonalne oszustwo, ale może jest ono celem muzyki samym w sobie?
Nie ulega wątpliwości, że opowiadanie o tak wielkich postaciach stanowi trudne zadanie, chociażby ze względu na ogrom fanów i oczekiwania, które chcąc nie chcąc rodzą się w ich umysłach, a które będą skutkowały rozliczaniem z każdego ewentualnego potknięcia. Szczególnie kiedy za sterami kamery stoi człowiek blisko związany, nieobiektywny, choć bez wątpienia mający szczerozłote chęci. Z drugiej strony Morricone wart jest wszystkich filmowych taśm świata. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, jak bardzo niedoceniony był przez Amerykańską Akademię Filmową, której pominięcia go w rozdaniu za 1986 nie można przemilczeć i zapomnieć. Jednak jako biografia film Tornatore, mimo że porusza, nie pozostaje niczym innym niż poprawną, dość przeciętną realizacją, bazującą tylko i wyłącznie na wielkości swojego bohatera. Brak pierwiastka nadającego jej smaku, poza humorystycznymi i wdzięcznymi onomatopejami, może nie rozczarowuje, ale pozostawia w dużym niedosycie.
Ennio
Tytuł oryginalny: Ennio
Rok: 2022
Kraj produkcji: Włochy, Belgia, Holandia, Japonia
Reżyseria: Giuseppe Tornatore
Dystrybucja: Best Film
Ocena: 3/5