Rozśpiewany buntownik – recenzja filmu „Elvis”

Nikt nie potrafi odpalać narracyjnych fajerwerków tak, jak Baz Luhrmann. Ciągłe balansowanie na granicy kiczu dzieli jego widownię na absolutnych wielbicieli i niepotrafiących odnaleźć się w tej stylistyce sceptyków. Ci pierwsi (a może drudzy też) będą zachwyceni powrotem nieokiełznanego mistrza, który tym razem podjął się sportretowania jednej z największych ikon wszech czasów, króla rock’n’rolla, Elvisa Presleya.

Od początku wiadomo, że nie będziemy mieć do czynienia z grzeczną, linearnie uczesaną narracją, gdzie od linijki odmierzone zostaną kolejne etapy życia i kariery. Twórca niezapomnianej wersji Romea i Julii przyszedł dać nam show, choć nie zapomni o zdejmowaniu nogi z gazu wtedy, kiedy potrzebna będzie cisza. Za klucz swojej opowieści obiera relację Presleya (Austin Butler) z jego menadżerem, pułkownikiem Tomem Parkerem (Tom Hanks). Szemrany typ o niejasnej przeszłości i pokaźnych długach szybko zwęszył komercyjny potencjał rodzącej się gwiazdy, a tym samym szansę dla siebie na wyjście z finansowych problemów. Umowa podpisana z ojcem Elvisa, czyli prawnym opiekunem nieletniego wtedy jeszcze chłopaka, uznawana jest przez biografów za „najgorszy kontrakt stulecia”. Całkowite pozbawienie muzyka praw do jego utworów groziło bankructwem w przypadku zerwania współpracy z Parkerem. 

Asymetria tego duetu, mimo że tutaj ma konkretne twarze, może spokojnie symbolizować cały muzyczny biznes, gdzie artystyczne wartości, szczere marzenia i dobre intencje miażdżone są chłodnymi, finansowymi kalkulacjami i pełnymi brzuchami producentów. Gdzie protegowany stanowi drogę do osiągnięcia celu, nie cel sam w sobie. A to dopiero pierwszy z diagnostycznych asów, które Luhrmann trzyma w rękawie. Za chwilę pokaże nam narodziny tego, co jest smutnym chlebem powszednim naszych czasów, czyli sprowadzania mainstreamowych twórców do roli marketingowych produktów. Merchandising wylewa się z kadrów: kubki, szaliki, przypinki – must have dla piszczących na koncertach dziewczyn. Wszystko jest na sprzedaż. Reżyser nie zapomina także o korzeniach muzyki Presleya, oddając dziejową sprawiedliwość czarnoskórym mieszkańcom USA, w latach 50. dotkniętych segregacją rasową. Stosunek do Afroamerykanów nosi tutaj zresztą dość uniwersalne znamiona, chociażby w kontekście śmierci George’a Floyda i tego, jak kolor skóry sprzężony jest z działaniami penalizacyjnymi. Dostaje się także konserwatywnej części Stanów Zjedoczonych, urażonej „gorszącymi” ruchami bioder i pląsami Elvisa, wywołującymi przygryzanie warg i przyspieszone tętno u grzecznych dziewczyn.

Jednak to Presley jest tu najważniejszy. Mężczyzna o perfekcyjnej twarzy i stylu, świadomie przesadzonym pod koniec kariery. Człowiek, w którego życiorysie wielkość mieszała się proporcjonalnie z tragizmem. Dla całych pokoleń wciąż żywy mit, którego twórczość w dalszym ciągu inspiruje i kształtuje muzyków na całym świecie. Australijski reżyser przyozdabia cyfrową kliszę cekinami niemal zdjętymi z ubrań gwiazdora. Wizualny impet, manifestujący się przede wszystkim ultradynamicznym montażem, od którego dostajemy gęsiej skórki na całym ciele, a odzwierciedlający szalone tempo kariery, miesza się z melancholijnymi sekwencjami, symbolizującymi przestoje i dającymi czas na oddech. Sinusoida na miarę życia. W fuzję barw i dźwięków wkrada się narracyjny kicz, będący jednak przecież kwintesencją “bazzowej” konwencji – łykamy go jak pelikany i dajemy się porwać. W ten schemat wpisana jest też pewna karykaturalność postaci, wypowiadających niektóre kwestie mechanicznie, co redukuje autentyczność, ale nadaje im wymiaru symbolicznego.

Kwestię dyskusyjną stanowi tutaj narrator w postaci Parkera, próbujący usprawiedliwiać swoją chciwość, przenosząc odpowiedzialność na sławę jako narkotyk sam w sobie oraz na publiczność, prowokującą do bezustannej twórczej gonitwy. Z jednej strony nieco zaburza to ogląd całości i oddanie historii jej naturalnemu biegowi mogłoby być lepszym rozwiązaniem. Z drugiej słuchanie tłumaczeń agresora przy jednoczesnej obserwacji jego działań wpisuje się mocno w rzeczywistość obcowania z toksycznymi jednostkami. W końcu to „Pułkownik” był odpowiedzialny za uzależnienie Presleya od leków i zatrudnienie lekarza, stawiającego go na nogi po morderczych, estradowych maratonach. To również on zbudował paranoiczny lęk o bezpieczeństwo, fabrykując notki od nienawistnych fanów pragnących śmierci gwiazdora, tylko po to, żeby zatrzymać go w kraju, a tym samym mieć stałą kontrolę nad jego finansami.

Elvis oczywiście nie jest wolny od błędów. Nie służy mu tak długi metraż, gubiący tempo, a co za tym idzie naszą uwagę, szczególnie w drugiej połowie. Zarzucić mu też można dużą powierzchowność w dotykaniu ważnych obszarów. Z drugiej strony pogłębione analizy nie udźwignęłyby kinowego obrazu i zapewne skończyłyby się miniserialem. Niemniej jednak film wynagradza ukazaniem emocjonalnego rysu człowieka, który z samego szczytu, na skutek złych decyzji i wiary w nie tych ludzi, co trzeba, spadł na samo dno. Austin Butler sprawdza się w tej kreacji znakomicie – oddaje złożoność postaci, ale nie przerysowuje jej, mimo konwencji. Luhrmann zaś z dużą czułością i troską kreśli samotność, naiwność i artystyczne wątpliwości muzycznej ikony. Ale też z podziwem spogląda na te momenty, kiedy jego bohater staje naprzeciwko hydrze, próbując uciąć jej głowę. Historia człowieka, który niczym ptak pozbawiony nóg, całe życie pozostawał w locie, nigdy nie lądując na ziemi, nie mogła wyjść w takim kolorycie spod ręki innego twórcy.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Elvis

Tytuł oryginalny:
Elvis

Rok: 2022

Kraj produkcji: USA, Australia

Reżyseria: Baz Luhrmann

Występują: Austin Butler, Tom Hanks, Olivia DeJonge

Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska 

Ocena: 3,5/5

3,5/5