Trójmiejskie wakacje – o „Do widzenia, do jutra” Janusza Morgensterna – Krótka Historia Polskiego Kina

Czy debiut może stać się przekleństwem reżysera? Zbyt wczesnym dziełem życia, które przez resztę lat będzie go nawiedzać, rzucać cień na resztę dorobku, z każdym rokiem coraz mocniej podkręcając nostalgię? Niekiedy tak, a czasem z tej klątwy potrafi ratować twórcę jedynie krytyka filmowa, która – odrzucając debiutanckie dzieło (z nielicznymi wyjątkami) – nie opisuje w kontekście jego przyszłych prac posmaku goryczy towarzyszącego kolejnym seansom.

W kontekście Do widzenia, do jutra tytułowy kolejny dzień nie nadchodzi zarówno dla głównej pary – spiritus movens studenckiego teatru w Gdańsku, Jacka (Zbigniew Cybulski), i przybywającej do Polski na chwilę Margueritte (Teresa Tuszyńska) – jak i dla Janusza Morgensterna. Poetyka proponowana w jego pierwszym, wyczekiwanym filmie, nakręconym po latach doświadczeń na planach u Andrzeja Wajdy (Lotna, Kanał, Popiół i diament) czy Jerzego Kawalerowicza (Prawdziwy koniec wielkiej wojny) oraz po dwóch odrzuconych wcześniej przez Komisję Scenariuszową projektach wojennych, z perspektywy lat wydaje się olśnieniem, którego próżno szukać – z wyjątkiem najwybitniejszej w dorobku reżyserskim Jowity – w późniejszej twórczości „Kuby”.

Przebłysk polskiej nowej fali

Zwykło mówić się o Do widzenia, do jutra jako o jednym z ważniejszych przedstawicieli francuskiej nowej fali w wydaniu polskim. Zbieżność dat sugerowałaby transgraniczny zeitgeist – w 1960 roku na ekrany kin we Francji wchodzi Do utraty tchu Godarda, a w Polsce coraz mocniej wyczuwalne są naciski polityczne, by odejść programowo od szkoły polskiej. Zresztą nie tylko władza (choć z innych powodów) odczuwa przesyt formułą kina rozliczeniowego. Wyraz zmęczenia można było wyczuć także w środowisku; Morgenstern usłyszał, że powinien nakręcić film o studentach, zwrócić kamerę na to, co tu i teraz, pokazać losy młodych osób, naznaczonych historią, próbujących ułożyć sobie życie. Będzie to zresztą temat, do którego reżyser powróci jeszcze w Trzeba zabić tę miłość czy w serialu Kolumbowie, dokumentując wciąż za rzadko ukazywane na ekranie historie młodych dorosłych.

Często myśli się o nowej fali jako o zwrocie młodych gniewnych przeciw „kinu papy”. O zjawisku rewolucji. Zbudowanie opowieści o Januszu Morgensternie jako przodowniku tegoż tropu byłoby jednak na wyrost – „Kuba” był znacznie bardziej doświadczony życiowo jak i produkcyjnie. Bliżej niż do Godarda (do którego często porównywano jego dzieło) jest mu do Rohmera. W polskim wydaniu nowofalowości, tak jak on, opowiadał historie mniejsze, kwestionujące moralność (Dwa żebra Adama), bawiące się konwencją (Jutro premiera) czy wreszcie opowiadające historie romansu, jak w przypadku Do widzenia, do jutra. Rewolucje formalne przeprowadzali inni; zwłaszcza Jerzy Skolimowski, który niedługo pokaże światu swój Rysopis – Morgenstern dokonywał bardziej ewolucji.

Teresa Tuszyńska i Zbigniew Cybulski w „Do widzenia, do jutra”

Stąd problem wpisania jednoznacznie Do widzenia, do jutra w szeroko pojętą nową falę. Samo novum narracyjne nie tłumaczy zaliczenia dzieła do konkretnego nurtu. Zdaje się nawet, że dla jego analizy mogłoby być to szkodliwe: zbyt upraszczałoby znaczenie, wpisywałoby w trop „odpowiedzi na zagranicę”, „sprzeciwu wobec przeszłości”. Oczywiście, jak mówił Zbigniew Cybulski, wzór francuski był dla nich inspiracją, ale jednocześnie nie opierał się na manifestacyjnej formule. Morgenstern jest bowiem jednym z kluczowych współtwórców szkoły polskiej (od wymyślenia sceny z podpalaniem szklanek w Popiele i diamencie [NASZA ANALIZA], przez częste propozycje obsadzenia w produkcjach Cybulskiego), od której – niezależnie jak często się o tym zapomina – nie próbował się odżegnywać, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę zarówno jego odrzucone projekty, opisywane przez Piotra Śmiałowskiego (Niewidzialne filmy, uparci debiutanci), jak i późniejsze próby wojenne.

Zdaje się jednak, że porównania do kina zachodniego, stają się symboliczne dla znaczenia Do widzenia, do jutra w kontekście kinematografii polskiej. Pewnym wytrychem, który jako jedyny potrafi wskazać, czym jest twórczość Morgensterna: powiewem świeżości, dziełem jakby z innego świata, przystępnie poetycką opowieścią o uczuciu, które z kina wchodzącego w głąb postaci, skupiającego się na wnętrzu (Pętla), małomównego jak w Pociągu [NASZA ANALIZA], proponuje coś egzaltowanego, balansującego na granicy powabu z pretensjonalnością.

Świadomość końca

Pierwsza scena, spowiedź Jacka w kierunku kukiełki, naznacza historię Do widzenia, do jutra widmem końca relacji. Wiemy, że wszystko prowadzi do rozstania – wakacyjne uczucie przeminie, zostawiając formacyjny ślad. Ale, wierząc w magię mistyfikacji, z której filmy są znane, myślimy, że karta się odwróci, że Margueritte zostanie, że spotkają się ponownie. W pierwszej scenie tkwi, podobnie jak w tytule, kluczowy dla romansu schemat. Najlepsze filmy o uczuciach są najczęściej filmami o pożegnaniu. 

Tomasz Kolankiewicz w zapowiedziach przed poprzednimi pokazami „Krótkiej Historii Polskiego Kina” przypominał o ikonografii Zbigniewa Cybulskiego w różnych kluczach. Patrząc na otwierający cykl tryptyk pokazywanych filmów, widzimy także nowy, przynajmniej dla mnie, sposób patrzenia na jego karierę – klucz romantyczny. Bohaterowie napędzani są uczuciami, często radykalnymi. Dla Chełmickiego uczucie powoduje, że zaczyna kwestionować rozkaz. Dla Młodego z Pociągu staje się usprawiedliwieniem opresyjnych ataków, intensyfikuje jego działania. Dla Jacka zaś bywa zbawieniem i klątwą, między którymi parabolicznie będzie poruszał się przez cały czas trwania filmu.

Wspomniane wcześniej pożegnanie staje się również metaforą seansu. Przychodząc na salę kinową, mamy świadomość niechybnego końca. Czas projekcji, z góry wyznaczony, nie może się magicznie przedłużyć – nieważne, jak bardzo chcielibyśmy pozostać w stanie zauroczenia fikcją. Niezależnie od pozytywnego czy negatywnego zakończenia, oddzielamy się od bohaterów, którzy często na kilkadziesiąt minut zawładnęli naszymi emocjami. W przypadku Jacka, ale i Margueritte, żegnamy się z nimi, w chwili ich rozstania; pozostajemy w jedności emocjonalnej, również przeżywając smutek po stracie.

Teresa Tuszyńska w męskim otoczeniu w „Do widzenia, do jutra”

Kosmopolityczne arcydzieło

Kluczowym pytaniem, jeśli chodzi o recepcję Do widzenia, do jutra, zwłaszcza współczesną, uznającą film Morgensterna za klasyk jest: „Co powoduje, że tak często powracamy do tej historii?”. Wydaje się, że odpowiedzią może być uniwersalność.

Marek Hendrykowski w książce o reżyserze pisał o Do widzenia, do jutra jako o filmie kosmopolitycznym. Patrząc na opowieść, styl narracji, trudno nie odnieść wrażenia, że ta historia mogła powstać w każdym kraju, czego zresztą dowodem jest trylogia Before Richarda Linklatera. Gdańsk uchwycony kamerą Jana Laskowskiego nie przypomina Gdańska znanego nam ze spacerów – wygląda jeszcze piękniej niż zazwyczaj. Trójmiejskie teatry studenckie, opisywane w książce Poetyzowanie zwyczajności, jawią się jako enklawa wolności i wyzwolenia, a jedyne, z czym muszą zmagać się bohaterowie, to czynniki wewnątrz ich samych, a nie czynniki społeczne, czego zawsze byliśmy uczeni, w zgodzie z myślą, że „nie o psychologię tu chodzi, a o politykę”. 

Wraz z wychodzącymi w tym samym roku Niewinnymi czarodziejami Andrzeja Wajdy, okazało się, że  można odejść od Historii, na rzecz historii, czegoś mniejszego, subtelnego, pozbawionego frazesów. W Do widzenia… takim przypadkiem będzie scena w kościele, gdy Margueritte nagle wybiega, zostawiając pod ołtarzem w trakcie „niby-ślubu” Jacka. Kiedy pojawiają się poważne tematy, deklaracje, tym razem wybrana jest droga ucieczki od odpowiedzialności – w tej chwili wyzwalająca i eskapistyczna.

Teresa Tuszyńska i Zbigniew Cybulski w „Do widzenia, do jutra”

Niebyły sen

Jedną z teorii na temat Do widzenia, do jutra jest ta mówiąca o fantasmagorii głównego bohatera. Jacek jako aktor i reżyser wszystko zmyślił, opowieść nie miała miejsca, a my oglądamy wytwór jego wyobraźni. Choć sama teoria od zawsze wydawała mi się przesadzoną, to jednak myśl o filmie Morgensterna jako śnie jest mi bardzo bliska. Tkwi tu bowiem sen o innej rzeczywistości, w której kontynuowałby on cały czas tę autorską poetykę, a nie powrócił do niej wyjątkowo w Jowicie.

W tym śnie polska kinematografia starałaby się opowiadać o uczuciach. Nie unikałaby ich problematyzowania, nie sprowadzała wszystkiego do kłótni albo komercjalizacji. Potrafiłaby być subtelna, częściej niż raz na jakiś czas, lekka, wakacyjna, bez emfazy, a przy lekkiej dozie egzaltacji. Stworzyła nurt historii o młodych dorosłych, pokazując ich problemy; sięgałaby po nowe formy narracyjne. Unikałaby stagnacji, powrotu do sprawdzonych formuł i tematów. Są lata, gdy w Gdyni mogę śnić na jawie, a moje marzenia się ziszczają, zachwycam się nowymi produkcjami, wreszcie czuję, że moja wymarzona poetyka znajduje odzwierciedlenie na ekranie. Czasem jednak sen pozostaje w krainie marzeń, ale jak śpiewała Kalina Jędrusik w Jutro premiera Morgensterna, „i wciąż się na coś czeka”.

Póki co pozostaje nam Do widzenia, do jutra. Oby to jutro kiedyś nadeszło. 

Maciej Kędziora
Maciej Kędziora