Na co do kina? #80 – cotygodniowy przegląd premier

Od pewnego czasu okres świąteczny, podobnie jak za oceanem, choć nadal w mniejszej skali, jest żyłą złota dla kin. Polacy stadnie ruszają z domów, zostawiając resztki karpia i sałatki jarzynowej. W kinach odbędzie się wielkie starcie gigantów - DC zaatakuje z pomocą Aquamana, Marvel odpowie siłą kilku Spidermanów. Z nieba nadleci rzecz jasna Mary Poppins, a z pozycji rynsztoka podgryzać będzie „nowa” polska komedia romantyczna z białym plakatem. Przy okazji naszym Czytelnikom życzymy najcudowniejszych, magicznych i rodzinnych świąt Bożego Narodzenia.

PREMIERA TYGODNIA: Spider-Man: Uniwersum

WYBIERAMY SIĘ: Aquaman, Mary Poppins powraca

INNE PREMIERY: Królowa Śniegu: Po drugiej stronie lustra, Pech to nie grzech

Na premierę tygodnia wybraliśmy animację „Spider-Man Uniwersum”. Zdaniem Grzegorza to zdecydowanie najlepszy superbohaterski film tego roku, którego pominięcie byłoby wielką stratą nie tylko dla miłośników komiksów:

„Spider-Man Uniwersum” to nie tylko najlepszy film poświęcony Spideyowi, ale przede wszstkim rewolucja w koncepcji tworzenia komiksowej adaptacji. Tak naprawdę adaptacja nie jest tu właściwym słowem, gdyż to, co zaprezentowali tutaj producenci Phil Lord i Christopher Miller pod batutą reżyserów Boba Persichettiego, Petera Ramseya oraz Rodneya Rothmana, śmiało można określić mianem żywego komiksu. Taki efekt udało się uzyskać dzięki połączeniu technik tradycyjnej animacji z modelami 3D oraz różnorodnym zabiegom formalnym, takim jak np. zmniejszona liczba klatek na sekundę, pop-artowa, rastrowa faktura obrazu, efekt przewracania strony przy przejściach pomiędzy scenami, split screen czy nawet wyświetlane na ekranie komiksowe onomatopeje i ramki z monologiem wewnętrznym.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny

Już od środy w kinach można spotkać Arthura Curry’ego, znanego lepiej jako Aquaman. Syn Ziemianina i atlantydzkiej księżniczki Atlanny swój pozakomiksowy żywot wiódł do tej pory przede wszystkim w serialach animowanych (z „Aquamanem” z lat 1967-1968 na czele). Po gościnnych występach w „Tajemnicach Smallville” oraz niepodjętym przez stację The CW pilocie z 2006 roku rozpoczęły się starania o przeniesienie historii wodnego herosa na wielki ekran. Po kilku niezrealizowanych projektach widzowie mogli wreszcie ujrzeć Arthura Curry’ego w interpretacji Jasona Momoa w filmie „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”, a przede wszystkim w „Lidze Sprawiedliwości”, gdzie dostał sporo czasu ekranowego. Hawajski aktor kolejny raz wciela się w superbohatera w produkcji pod prostym tytułem „Aquaman”. Jej powstanie, jak to zwykle bywa, to kilkuletni proces, podczas którego zmieniali się zarówno scenarzyści (dwa teksty pisali równolegle Will Beall („Gangster Squad”) i Kurt Johnstad (obie części „300”)), jak i kandydaci do reżyserskiego stołka. Na to stanowisko rozpatrywano Jeffa Nicholsa i Noama Murro, a ostatecznie miejsce zajął James Wan (kojarzony głównie z horrorami, w tym seriami „Piła” i „Obecność”). Jego stały współpracownik David Leslie Johnson-McGoldrick poprawił natomiast scenariusz autorstwa Bealla. Znane nazwiska zagościły także przed kamerą: Nicole Kidman i Temuera Morrison jako rodzice bohatera, Amber Heard jako Mera, partnerka herosa, Willem Dafoe w roli Nuidisa Vulko, mentora Arthura oraz Patrick Wilson jako Orm, przyrodni brat Aquamana i Yahya Abdul-Mateen II jako Czarna Manta, nemezis protagonisty. Opinie krytyków są mieszane (Rotten Tomatoes 68%, Metacritic 55). Często narzekają oni na niezdecydowanie twórców, wytykając, że film zawieszony jest między parodią superbohaterskiego kina a poważną produkcją z tego nurtu. Poza problemami z przyjęciem jednolitej konwencji wytykają także słabe dialogi i aktorstwo. „Aquaman” zbiera natomiast pochwały za stronę wizualną, sceny akcji oraz staromodną widowiskowość. My na pewno przekonamy się już wkrótce, jak prezentuje się najnowsza odsłona uniwersum DC.

Także w środę do kin trafił długo oczekiwany (54 lata to jednak szmat czasu) sequel wielkiego przeboju Disneya sprzed lat, „Mary Poppins”. Film z 1964 roku otrzymał 5 Oscarów, w tym dla najlepszej roli pierwszoplanowej dla Julie Andrews. Pomimo olbrzymiego sukcesu komercyjnego i artystycznego autorka książkowego pierwowzoru P.L. Travers była niezadowolona z filmu (o czym opowiada „Ratując pana Banksa” z 2013 roku) i nie dopuściła przez te wszystkie lata do realizacji kontynuacji. Ponad 10 lat po śmierci pisarki i na fali sukcesu „Ratując pana Banksa” możemy poznać dalsze losy słynnej niani w „Mary Poppins powraca”. Film nie jest jednak adaptacji żadnej konkretnej odsłony książkowego cyklu. Akcja umieszczona jest w latach 30., kiedy Jane (Emily Mortimer) i Michael Banks (Ben Whishaw) są już dorośli, a chłopiec ma już własne dzieci. To właśnie do opieki nad tymi maluchami przybywa ponownie Mary Poppins (Emily Blunt). Jak podają pierwsze recenzje, mamy do czynienia z udaną kontynuacją zachowującą styl oryginału. Postanowiono nawet ponownie umieścić scenę z animowanymi zwierzętami. Krytycy szczególnie chwalą rolę Blunt i muzykę (czyli podobnie jak w przypadku oryginału). Obraz już teraz obsypany jest nominacjami do najważniejszych nagród: Złotych Globów, Satelit czy Critics’ Choice Movie Awards, a American Film Institute umieścił go na liście 10 najlepszych filmów roku. Wydaje się więc pewne, że nominacje do Oscarów są tylko formalnością. Dodatkowym wabikiem wywołującym nostalgię może być niewielki występ Dicka Van Dyke’a, którego pamiętamy z oryginalnej produkcji.

„Mary Poppins powraca”

Franczyza „Królowej Śniegu” miała za zadanie zapoczątkować „nowy rozdział” we współpracy między chińskim i rosyjskim przemysłem filmowym. Poprzednie części przygód dwójki nastolatków, Gerdy i Kaja, postaci zaczerpniętych z opowieści Hansa Christiana Andersena, zostały ciepło przyjęte przez amatorów animacji Disneya, oferując piękną oprawę wizualną i zapewniając dawkę humoru. „Królowa Śniegu: Po drugiej stronie lustra” dostarcza pożądanej tematyki z uwagi na świąteczny czas i obecność produkcji w kinach powinna ucieszyć rodziny, które będą mogły wybrać się na seans ze swoimi pociechami, ze wskazaniem na dziewczynki. W czwartej odsłonie serii potężny król Harald zakazuje używania magii, gdy prawie traci rodzinę z powodu złych uczynków Królowej Śniegu. Jedyną osobą, która może go powstrzymać i zachować magię na świecie, jest Gerda. Trolle i piraci pospieszą z pomocą młodej dziewczynie, a wiara w dobro i przyjaźń tylko pomoże bohaterom w dotarciu do szczęśliwego zakończenia.

„Pech to nie grzech”, ale Kino Świat grzeszy kolejną równie źle zapowiadającą się co ocenianą komedią romantyczną. Za reżyserię odpowiada Ryszard Zatorski, pionier gatunku w Polsce (stworzył „Nigdy w życiu!” i „Tylko mnie kochaj”), który ponownie zabrał na pokład swoich stałych współpracowników: scenarzystkę Joannę Wilczewską, aktorów Michała Roznerskiego, Krzysztofa Czeczota czy Barbarę Kurdej-Szatan. Twórcy wzięli na tapet najstarszy motyw tego gatunku, czyli zakład o niezakochiwanie się. W roli głównej znana z „Demona” czy „Cichej nocy” Maria Dębska, córka reżyserki Kingi. Jej postać – Natalia – staje się obiektem zakładu między jej partnerem biznesowym, Piotrem (Roznerski) i jego dziewczyną (Kurdej-Szatan). Gdy protagonistka dowiaduje się o spisku przyjaciół, wchodzi w romans z Adamem (Czeczot). Tymczasem Piotr również zaczyna zdawać sobie sprawę ze swoich uczuć. Dla fanów gatunku jest to pozycja… opcjonalna.