Niewątpliwie mieliśmy w tym roku ciekawsze tygodnie. Czuć w powietrzu już letarg w jaki zapadają kina tuż przed świętami, by obudzić się z nowymi siłami tuż po nich, na niezwykle aktywny styczeń i luty. Nie znaczy to jednak, że można zupełnie zlekceważyć świątynie X Muzy. Szczególnej uwadze polecamy Wam drugi film autorki “Córek dancingu” oraz debiut reżyserski Paula Dano. Nie zapomnijcie także o festiwalach - Splacie i Watch Docsach.
PREMIERA TYGODNIA: Kraina wielkiego nieba
WYBIERAMY SIĘ: Fuga, Pod wiatr
INNE PREMIERY: Miśków 2-óch w Nowym Jorku, Zabójcze maszyny, Diabeł: Inkarnacja, Nadmiar łaski
"Kraina wielkiego nieba" to adaptacja powieści "Wildlife" Richarda Forda - laureata nagrody Pultizera. Scenariusz powstał w wyniku współpracy reżysera Paula Dano z Zoe Kazan, a w role główne wcielili się (znany z "Wizyty" Shyamalana) Ed Oxenbould, Carrey Mulligan i Jake Gyllenhaal. Rzecz dzieje się w stanie Montana na przełomie lat 50. i 60. Opowiada historię trzydziestoparoletniego małżeństwa Jeanette i Jerry'ego oraz ich nastoletniego syna Joe'ego. Żyją ciągle na walizkach, często się przeprowadzając w poszukiwaniu pracy dla głowy rodziny. Jerry po kolejnej zawodowej porażce, w celu ucieczki od prozy życia, a być może udowodnienia przed samym sobą własnej wartości, wyjeżdża gasić niebezpieczne pożary. Inicjuje to metaforyczną pożogę w jego związku. Jeanette zmuszona zostać sama z synem także podejmuje pracę. Obserwujemy bolesne przebudzenie z amerykańskiego snu oraz rozpad rodziny ukazany z perspektywy czternastoletniego chłopca. Dano w sposób bardzo subtelny, jednocześnie chłodny portretuje ten proces, a jednak potrafi przy tym potrafi wbijać szpilki prosto w serce. Świetnie obsadzony Oxenbould (fizjonomią przypominający samego reżysera) i jak zwykle rewelacyjna Mulligan to wisienki na torcie. Mamy do czynienia z prawdziwą gratką dla entuzjastów obyczajowego kina o meandrach rodzinnych relacji.
“Fuga” wydaje się filmem, którym Smoczyńska chce się przeprosić z polską krytyką. Wszak w naszym kraju, po części z winy TVN-u i Kino Światu, które przygotowały absurdalną, nie mającą nic wspólnego z filmem, kampanię reklamową, jej debiut spotkał się początkowo z bardzo chłodnym odbiorem. Reżyserka przygotowała tym razem bardzo zachowawczy komediodramat, chciałoby się rzec, berliński w swoim duchu. Jestem szczerze przekonany, że ten film opuszczałby niemiecki festiwal ze Złotym Niedźwiedziem.Jest to bardzo nastrojowa opowieść, quasi kryminalny nastrój tajemnicy wylewa się z zewnątrz, a kumulowane w ludziach emocje, silne wiatry i rozbijające się o bałtyckie plaże fale przywodzą na myśl mistrzowskiego pod tym względem „Autora widmo” Romana Polańskiego. Także zdjęcia są bardzo ładne. Kilka ujęć, zwłaszcza ciasnych, spoglądających na bohaterów jakby przez tunel, nadaje się do oprawienia i powieszenia na ścianie. Podobno operator Jakub Kijowski miał przy komponowaniu kadrów inspirować twórczością malarską Aleksandry Urban oraz fotografiami Evelyn Bencicovej i Cristiny Coral.
Wielbiciele kina europejskiego z pewnością będą rozważać seans włoskiej komedii „Nadmiar łaski”, którą dzięki uprzejmości Aurora Films widział już Marcin Grudziąż. Fragment jego recenzji zamieszczamy poniżej:
„Nadmiar łaski” z jednej strony pokazuje swoich bohaterów jako ludzi zagubionych i odwróconych od Boga, którzy zdecydowanie potrzebują wiary, ale już o tym zapomnieli. Z drugiej strony, momentami zrównuje boskie objawienie z chorobą psychiczną czy opętaniem, nadając dziełu nieco obrazoburczy charakter. Całość zawieszona między prochrześcijańskim moralitetem a antykościelną satyrą pozostaje mdłym filmidłem. Nie pomagają tu zbudowane na prostych stereotypach postaci, o których niewiele się dowiadujemy przez cały seans, czy pozbawione polotu dialogi, zupełnie niewpisujące się w komediową poetykę.
Świat „Zabójczych maszyn” to zniszczona przez globalny konflikt postapokaliptyczna rzeczywistość przemierzana przez mobilne, drapieżne miasta walczące między sobą o pozostałe na Ziemi surowce. W Londynie dochodzi do próby zabójstwa Wielkiego Mistrza Cechu Historyków, Thaddeusa Valentine’a (Hugo Weaving). Niedoszła morderczyni, Hester Shaw (Hera Hilmar), zostaje powstrzymana przez Toma Natsworthy’ego (Robert Sheehan). O tym, jak zdarzenie to wpłynie na losy młodych bohaterów i co łączy dziewczynę z Valentine’em, będzie można przekonać się już od dzisiaj w kinach. U źródeł dzieła leży seria książek dla młodzieży. Peter Jackson już w 2009 roku wyraził zainteresowanie ekranizacją poczytnej sagi Anglika Philipa Reeve’a pt. „Mortal Engines” (znanej w Polsce jako „Żywe maszyny” lub „Zabójcze maszyny”; przetłumaczono tylko dwa pierwsze tomy). Wraz ze stałymi współpracownikami, Fran Walsh i Philippą Boyens, napisał scenariusz i wyprodukował film, będący reżyserskim debiutem Christiana Riversa. Nazwisko to z pewnością kojarzą fani twórcy „Martwicy mózgu”, współpraca Nowozelandczyków trwa bowiem już od 1992 roku. Rivers jest specjalistą od efektów specjalnych, efektów wizualnych i storyboardzistą współodpowiedzialnym za wszystkie filmy Jacksona powstałe w ciągu ostatnich 26 lat, a także za kilka innych blockbusterów z pierwszą częścią „Opowieści z Narnii” na czele. „Zabójcze maszyny” zachęcają nie tylko potencjalnie interesującym światem, ale też muzyką, za którą odpowiada rozchwytywany Junkie XL oraz ciekawą, międzynarodową obsadą (przed kamerą m.in. Australijczyk Hugo Weaving, Islandka Hera Hilmar (laureatka Eddy za „Eiðurinn” Baltasara Kormákura), Irlandczyk Robert Sheehan, Koreanka Jihae czy Amerykanin Stephen Lang). Niestety pierwsze recenzje są chłodne, a nawet negatywne (40% na Rotten Tomatoes, 47 na Metacriticu). Choć pochwały zbiera dopracowana strona wizualna oraz kreacja świata przedstawionego, krytycy jednogłośnie ganią sztampowy scenariusz, banalne postacie i bezpiecznie nijaką reżyserię. Być może jednak niektórzy widzowie odnajdą w steampunkowym, retrofuturystycznym świecie „Zabójczych maszyn” niezobowiązującą rozrywkę w sam raz na grudniowe popołudnie.
Dystrybucja kinowa rządzi się swoimi prawami i w kinach zawsze musi być jakiś film dla dzieci, najlepiej co kilka tygodni nowy. Prawdopodobnie to skłoniło do sprowadzenia do Polski drugiej odsłony indyjsko-amerykańskiego cyklu animacji. „Miśków 2-óch w Nowym Jorku” to kontynuacja niesławnego obrazu, który jest jednym z najgorzej ocenianych filmów w serwisie Rotten Tomatoes: obecnie 9%, ale pierwotnie nawet 0%. Pierwowzór krytykowany był za słabą animację, powierzchowność i wtórność. Polscy widzowie również w 2016 roku wybierali chętniej inne filmy dla swoich pociech i frekwencja wyniosła przeciętne jak na animację 471 tysięcy widzów. O drugiej części wiemy ciągle niewiele. Wikipedia milczy, a o premierze w USA cicho, za to udało mi się dotrzeć do informacji o pokazie w hiszpańskiej telewizji i w kinach w Rumunii… Polski dystrybutor postanowił skojarzyć film z sequelem „Kilera” Juliusza Machulskiego i zatrudnił lubiane gwiazdy dubbingu: Boberek, Adamczyk a nawet Maciej Maleńczuk. Nie zapowiada się jednak zbyt oryginalnie: Misiek wraca do Nowego Jorku, tym razem z synem i ma odebrać Wielki Klucz do Miasta. A na Arktyce znów pojawia się bezduszny biznesmen. No cóż, my sprawdzać, czy druga część jest aż tak zła, nie będziemy, ale film pewnie i tak swoje zarobi (głównie dlatego, że niewiele kosztował).