W filmach tegorocznej edycji festiwalu Nowe Horyzonty niezwykle często zdawały się powracać tematy izolacji, atomizacji społeczeństwa. W kontekście wydarzeń roku 2020, które drastycznie nadszarpnęły istniejące więzi i zakłóciły dotychczasowy rytm życia ludzi na całym świecie, wiele z tych obrazów wybrzmiewa zupełnie inaczej niż zapewne mogłyby w innych warunkach. Są jednak tacy twórcy, którzy na długo przed realnym widmem pandemii tworzyli autentyczne „kino izolacji”. Dzisiejszy bohater jeszcze przy okazji lęków przełomu tysiącleci zrobił już jeden film o zarazie, która jednocześnie oddalała i mimowolnie zbliżała do siebie ludzi – Dziurę. Najnowsze Dni to z pozoru ten sam film Tajwańczyka, który oglądamy od trzech dekad, ale jednocześnie jest w tym doświadczeniu coś naddanego, coś „bardziej”.
Pogrążone w melancholii, dojrzałe, acz wciąż jakby chłopięce oblicze Lee Kang-shenga spoczywającego w fotelu. Ascetycznie umeblowany pokój. Szklanka wody. Odbicie samotnego drzewa w szybie. Szum deszczu. Jeden kadr, a każdy zapaleniec twórczości Tsaia Ming-lianga już wie, że jest w domu. Kto nie jest, będzie miał sporo czasu by się jednak „zadomowić”, bo kadr trzymany jest blisko pięć minut. I nie jest to bynajmniej wyjątek w perspektywie całego obrazu, a pewien test dla widza, czy zgodzi się na warunki reżysera. Albo całkowicie zatraci się w studiowaniu tej twarzy i wsłuchiwaniu się w uderzające o parapet krople wody, albo nie znajdzie tu już nic dla siebie.
Nie jest to być może strategia tak radykalna jak w przypadku starszego Goodbye, Dragon Inn, który ponoć przyjęto z legendarnie głośną dezaprobatą na jednej z poprzednich edycji Nowych Horyzontów, z racji na jego wręcz wulgarne „niedzianie się”. Dni to jednak dzieło bardziej intymne i bezpardonowo uczuciowe, które przy twórcy o innej wrażliwości graniczyłoby z wścibską perwersją. Film, w którym oglądamy mężczyznę zastygającego w bezruchu w wannie, rozmyślającego nad tym, co go czeka dzisiaj i czy w ogóle coś. Śledzimy innego mężczyznę w spartańsko urządzonym mieszkaniu pozbawionym kuchni, który opłukuje warzywa w miskach wygrzebanych z łazienki, by potem metodycznie i bez pośpiechu te warzywa obrać i pokroić, niczym perfekcyjny rytuał – takimi wszak jego skromne życie jest naznaczone. To film, w którym leżymy w jednym łóżku z mężczyzną, wsłuchujemy się w rytm jego oddechu i podążamy za spojrzeniem, które właśnie przetwarza to piękne doświadczenie, jakie go właśnie spotkało, z jednoczesną obawą, że może się to nigdy nie powtórzyć.
Skąd wiemy co czują i myślą ci bohaterowie, jakieś wewnętrzne monologi nas na to naprowadzają? Otóż nie wiemy, tkwią oni zamknięci w statycznych kadrach, czasem nawet do kilkunastu minut w nieustannym milczeniu, a my projektujemy na nich nasze własne stany emocjonalne, jakkolwiek trafne czy chybione by nie były. W filmie nie pada prawie żadne słowo, przy czym o tym prawie decyduje naprawdę maleńki, acz znaczący wyjątek. Nawet gdy bohater spaceruje przez ruchliwą ulicę metropolii, cała okolica trwa w milczeniu, żadnego strzępka rozmowy, znaku, że jakieś istotne więzi jeszcze funkcjonują. Znajomość twórczości reżysera może pomóc w interpretacji oglądanych scen w jakimś stopniu, bo powraca tu przecież bohater obecny w niemal każdym jego filmie, wraz ze swoją przypadłością okołoszyjną, znaną z Rzeki, oraz pewnym bagażem doświadczeń, który znawca Tsaia może z nim połączyć. Jest też mocna koncentracja innych Tsaiowskich motywów, od wielkomiejskiej alienacji w zwesternizowanym Tajpeju, po wszechobecną wodę, która zawsze znaczy coś innego, niestabilna i nieujarzmiona jak życie bohaterów, zawsze układające się trochę inaczej i kiedy indziej, niż oni by oczekiwali.
Nie chodzi tu jednak o symbole, snobistyczne prześciganie się w stopniu otrzaskania z twórczością Tajwańczyka – każda osoba przeżyje Dni indywidualnie i każda odnajdzie w nich inną chwilę, która osobiście rezonuje. Duża część seansu może opierać się na oczekiwaniu, oczekiwaniu na istotne wydarzenie, które przecież musi w końcu nadejść, czy po prostu na cięcie, na jakąś inną impresję rzucającą więcej światła na życia bohaterów. Na poziomie fabuły trzeba by było naprawdę się postarać, by streścić ją w więcej niż kilku zdaniach. Dwóch samotnych mężczyzn, to jest zamieszkujący przestronne lokum i cierpiący na ból karku awatar Lee Kang-shenga oraz młodszy i wyraźnie mniej zamożny Non (bardzo świadomie grający ciałem Anong Houngheuangsy) spotykają się pewnego dnia przy okazji sesji masażowej, bo okazuje się, że masażem właśnie zajmuje się chłopak. Skutkiem tego spotkania zachodzi między nimi wymiana czegoś bardzo cennego.
Dodawanie czegokolwiek więcej byłoby nie tyle nie na miejscu, co trywialne i nie oddające potęgi, która płynie z samego trwania i przeżywania tych chwil wraz z bohaterami. Każdy kadr jest tu mistrzowsko skomponowany, każda scena pozostawia trwały ślad w pamięci. Złośliwi powiedzieliby że to wynik tego, jak mało po prawdzie tych ujęć jest, w końcu wpatrujemy się w każde „do znudzenia”. W rzeczywistości jest to zasługą starannie dobranych i przykuwających uwagę planów, bezpretensjonalności i niespotykanego komfortu osób przed kamerą w sytuacjach tak szczerych i ożywczo intymnych, że trudno przywołać choć trochę podobne z kina bardziej komercyjnego, a także bezbłędnej realizacji otulającego nas pejzażu dźwiękowego, którego echo trwa w nas jeszcze długo po jego ucichnięciu wraz z krańcem napisów końcowych.
Paradoksalnie Dni są jednym z filmów, który może zyskać na oglądaniu w zaciszu domowym, poza bezpośrednim odczuciem festiwalowego pędu, społecznego doświadczenia pełnej sali kinowej. To film nie dla każdego, ale też nie elitarny. To nie film, który wniesie rewolucyjne zmiany w Wasze spojrzenie na życie i rzeczywistość społeczną, ale też nie film zbędny. To małe arcydzieło, które może być dokładnie tym, czego akurat w tym momencie potrzebujecie.
Dni
Tytuł oryginalny: „Rizi”
Rok: 2020
Gatunek: slow cinema, erotyczny
Kraj produkcji: Tajwan
Reżyseria: Tsai Ming-liang
Występują: Lee Kang-sheng, Anong Houngheuangsy
Ocena: 4,5/5