Asif Kapadia do świadomości szerokiej publiki przebił się przed czterema laty za sprawą „Amy”. Winehouse przywróciła soulowe brzmienia i poetyzacji walki z depresją do mainstreamu i umożliwiła sukcesy Adele, Lany del Rey czy Billie Ellish. Wydany cztery lata po jej przedwczesnej śmierci dokument, zdobył wszystkie nagrody tego świata i zachwycił publikę. Czy „Diego” ma szanse powtórzyć ten sukces?
Nie ma najmniejszych. I nie ma to absolutnie żadnego związku z jakością samego filmu, o której będzie za chwilę. Podczas gdy cztery lata po śmierci piosenkarki, „Back to Black” wciąż brzmiało ludziom w uszach, a tęsknota za Brytyjką była żywa, Diego Maradona wciąż żyje i wciąż się kompromituje, ostatnio ponosząc porażkę jako prezes klubu na Białorusi (sic!), co nie pomaga reżyserowi w budowie legendy. I ta „niegodność” jest niestety widoczna w filmie Kapadii. Londyńczyk, zamiast monetyzować legendę musi ją budować. W tym celu chwyta się z całej siły podrzuconej mu przez dawnego osobistego trenera Boga Futbolu teorii o istnieniu dwóch osobowości piłkarza, prawdziwego, szczerego, dobrego i wrażliwego Diego i stworzonego na potrzeby kariery zarozumiałego lwa medialnego Maradony. W celu uzasadnienia jej zostaje na przykład poświęcone mnóstwo czasu historii Diego Maradony juniora, dziecka piłkarza z nieformalnej relacji z najlepszą przyjaciółką jego młodszej siostry. Jako kulminacyjny moment filmu zaplanowano, w zamierzeniu wzruszającą, scenę spotkania syna z ojcem, który się go przez lata wypierał w obawie przed medialnym atakiem. Wszystko w porządku, tylko ktoś złośliwy mógłby spytać, że skoro tak to, dlaczego piłkarz uznał potomka dopiero dwie dekady po zakończeniu kariery.
W „Diego” Kapadia ponownie opiera opowieść o wszelkiego rodzaju materiały archiwalne, by za ich pomocą pogłębić nam znany portret wielkiej i niezrozumianej jednostki. Autor „Senny” skupia się tu, co logiczne, na kluczowym dla życia Maradony okresie jego gry dla włoskiego Napoli. Ośmiu latach, podczas których zawodnik zarówno osiągnął szczyt, jak i upadł na samo dno. Produkcję otwiera długi, ale bardzo dynamiczny montaż przybliżający nam w skrócie losy przyszłego Boga Futbolu od wyróżniania się na argentyńskiej prowincji przez występy w Boca Juniors i nieudany okres w FC Barcelonie do transferu do Italii. Początek jest tu faktycznie rewelacyjny, trzymający w napięciu i interesujący. Niestety z czasem tempo się wytraca. W „Diego” dużo bardziej niż w poprzednich filmach reżysera widać jak bardzo sympatyzuje on ze swoim bohaterem i czuje potrzebę za wszelką cenę przedstawienia go w pozytywnym świetle. Obecne jest to zwłaszcza pod koniec, kiedy pojawiająca się we Włoszech coraz powszechniej nienawiść do Maradony zostaje sprowadzona do jednej wypowiedzi Diego o relacjach Północ-Neapol, jednej pretensji o brak wsparcia dla klubu w europejskich pucharach i niezepsutego karnego w serii jedenastek.
Piłkarz w oczach Kapadii jest kimś całkowicie niewinnym i choć nie sposób mu nie współczuć to trudno nie odnotować faktu, że nie jest przypadkiem, że żaden inny czołowy gracz w historii nigdy nie wzbudzał takich kontrowersji. „Diego” to wybitne pierwsze dwadzieścia minut, bardzo dobra pierwsza godzina, w drugiej jednak do głosu dochodzą coraz częściej nieuargumentowane i powtarzające się bon moty o tym, że ten, który jest na szczycie, jest zawsze samotny, że dzieciom ze slumsów jest ciężko, a Włosi to fanatyczni kibice. Na koniec jeszcze całkowicie zbędne 30 minut streszczenia całego dotychczasowego filmu i wzruszająca w założeniu scena spotkania Diego z wcześniej nieuznawanym synem Diego Maradoną juniorem. Dokument wprowadzony do kin przez M2 jest za długi, ma zawodzące tempo, nie wprowadza żadnych nowych faktów poza informacjami znanymi od dawna. Film dla fanów Maradony, którym brakowało laurki dla bóstwa i tylko dla nich.
Diego
Tytuł oryginalny: „Diego Maradona”
Rok: 2019
Gatunek: dokument sportowy
Kraj produkcji: Wielka Brytania
Reżyser: Asif Kapadia
Dystrybucja: M2 Films
Ocena: 2,5/5