Jak zostać męczennikiem – recenzja filmu „Dawno temu w Gazie” – WFF 2025

Istnieją filmy, które wymykają się prostej ocenie. Dzieła pęknięte, strukturalnie chybione, a jednocześnie naprawdę potrzebne. Takie jest Dawno temu w Gazie braci Nasser. Otwiera go scena pogrzebu bohatera, przedstawionego jako gotowa, narodowa legenda męczennika. Chwilę wcześniej, niczym głos Boga z zepsutego głośnika, słyszymy Donalda Trumpa i jego surrealistyczną wizję zamienienia Gazy w „riwierę”. To zderzenie dwóch absurdów – lokalnego mitu i globalnej, kolonialnej fantazji – jest obietnicą obrazu, który bezlitośnie obnaży mechanizmy propagandy.

Tarzan i Arab Nasser to bracia bliźniacy, urodzeni w Gazie w 1988 roku, czyli rok po tym, jak zamknięto tam ostatnie kina. Ten fakt sam w sobie jest potężną metaforą. Ich twórczość od samego początku jest próbą odzyskania obrazu, opowiedzenia o Gazie na własnych warunkach, w kontrze do medialnych, jednowymiarowych narracji o strefie wiecznego konfliktu. Ich poprzednie produkcje, jak Dégradé (akcja zamknięta w salonie fryzjerskim) czy poetyckie Gaza Mon Amour, już pokazały obraną metodę: mówić o wielkiej polityce przez pryzmat codziennych, ludzkich dramatów i pragnień. Dawno temu w Gazie idzie o krok dalej, świadomie bawiąc się konwencją i pytając, czym jest przemoc, gdy staje się widowiskiem. Film powstawał w bólach. Scenariusz, pisany od 2015 roku, musiał zostać przepisany po wydarzeniach z 7 października 2023 roku. Twórcy, kręcąc ostatecznie w Jordanii, podkreślają, że tworzenie kina w kontekście palestyńskim jest formą oporu – walką o zachowanie tożsamości, kultury i po prostu człowieczeństwa. 

Reżyserzy to kinofile, co widać w każdym kadrze. Tytuł jest oczywistym ukłonem w stronę Leone, a struktura stanowi brawurową próba przeszczepienia mitologii westernu na brudne ulice miasta-więzienia. Mamy rok 2007, czyli tuż po przejęciu władzy przez Hamas i zaciśnięciu izraelskiej blokady. Na ekranie obserwujemy losy Yahyi (Nader Abd Alhay), młodego chłopaka bez perspektyw oraz Osamy (Majd Eid) – taksówkarza i lokalnego dilera o złotym sercu. Razem prowadzą dystrybucję tramadolu ukrytego w falafelach. Ich mały, nielegalny interes wchodzi jednak w drogę rosnącemu w siłę aparatowi władzy, reprezentowanemu przez skorumpowanego oficera (Ramzi Maqdisi), pragnącego swojego kawałka tortu. To efektowny ruch opowiadać o losie skolonizowanych za pomocą gatunku, który był mitem założycielskim kolonizatorów. I przez chwilę to naprawdę działa.

Dawno temu w Gazie

Problem w tym, że po tym obiecującym para-komediowym otwarciu, film traci impet i rozpada się na dwie, nie do końca przystające do siebie części. Po dwuletnim przeskoku czasowym, Yahya dostaje propozycję zagrania w propagandowym serialu akcji. I tu produkcja na chwilę staje się fascynującą analizą „fabryki bohaterów”. Pokazuje te tasiemce jako toporne, kiczowate i do bólu schematyczne widowiska, które mają karmić tłum prostą, czarno-białą wizją oporu. To tutaj zwykły, straumatyzowany chłopak ma zostać przerobiony na symbol. Niestety, ta metatekstualna wolta zamienia angażującą, bolesną komedię w cyniczną, zdystansowaną anegdotę. Nasuwa się porównanie do filipińskiego Niech żyje Leonora [NASZA RECENZJA]. Gdzie Martika Ramirez Escobar opowiadała o wejściu w świat fikcji jako o akcie czułego, terapeutycznego szaleństwa, tam bracia Nasser widzą ten proces jako zimną, pozbawioną katharsis lekcję zemsty. Bo trauma Leonory, choć głęboka, była osobista. Trauma Yahyi jest totalna, polityczna i bez wyjścia. Opowieść Nasserów staje się bardziej intelektualną łamigłówką niż autentycznym przeżyciem. Szanuję umysł, który za tym stoi, ale serce pozostaje obojętne.

A może właśnie w tym strukturalnym rozwarstwieniu, w tej emocjonalnej pustce, tkwi najbardziej przerażająca prawda o Gazie? Jak opowiadać spójne historie o miejscu, które jest zaprzeczeniem spójności? Jak budować dramaturgię w rzeczywistości permanentnego, nużącego okrucieństwa? Film, może nawet wbrew intencjom twórców, staje się formalnym odbiciem życia pod okupacją. Nie da się o nim rozmawiać, nie mówiąc wprost, że etnonacjonalistyczny, kolonialny projekt o nazwie Izrael jest zbrodnią przeciwko ludzkości. Mimo że nie ma tu ani jednego izraelskiego żołnierza, obraz jest krzykiem rozpaczy z samego serca apartheidu. Pokazuje codzienne, powolne mielenie ludzkiej godności oraz to, że zanim zrzucą bomby, najpierw przez dekady odbierają duszę.

Ale to nie jest prosta, propagandowa laurka. Film ma odwagę powiedzieć, że Izrael zbudował więzienie, ale klawiszami są w nim często sami Palestyńczycy. Teokratyczny, skorumpowany zamordyzm Hamasu jest tu drugim, równoległym opresorem. To oni, ze swoją obrzydliwą, cyniczną propagandą i brutalną siłą, gniotą marzenia zwykłych ludzi, dokładając swoją cegiełkę do tego więziennego muru. Reżyserzy nie boją się twierdzenia, że dla młodego chłopaka w Gazie wróg ma często dwie twarze: tę zewnętrzną, izraelską, która zamyka go w klatce, i tę wewnętrzną, pilnującą, by w tej klatce panował odpowiedni porządek.

Dawno temu w Gazie jest dowodem na to, że w tym miejscu nie ma już przestrzeni na piękne, spójne historie z morałem. Zostały tylko urwane opowieści. I właśnie w tej ciszy bracia Nasser rzucają na ekran ostatnią planszę. Tylko cztery słowa: „Pewnego dnia to się skończy”. Nie wiadomo, czy to obietnica, groźba, czy może modlitwa zmęczonych ludzi. Ale w tym jednym zdaniu, rzuconym w pustkę, zawiera się więcej nadziei i siły, niż w całym tym cholernie bezradnym filmie.

Grzegorz Naro┼╝ny
Grzegorz Narożny
Pewnego razu w Gazie Plakat

Dawno temu w Gazie


Tytuł oryginalny:
Once Upon a Time in Gaza

Rok: 2025

Kraj produkcji: Palestyna

Reżyseria: Arab Nasser, Tarzan Nasser

Występują: Nader Abd Alhay, Majd Eid, Ramzi Maqdisi i inni

Ocena: 3/5

3/5