Gigant kina, najbardziej wpływowy reżyser – duże słowa w kontekście śmierci wybitnego twórcy potrafią wpaść w pułapkę przesady, gubiącej to, co istotne i przejmujące. Bardziej niż informacyjne nagłówki porusza mnie istnienie wspólnoty wrażliwości, wyłaniającej się z przepastnych cyfrowych przestrzeni. Oto obcuję z wieloma świadectwami autentycznego smutku ze strony „zwykłych” zjadaczy kinofilskiego chleba, dowiadując się, że również dla nich David Lynch stanowił istotny punkt na szlaku podróży z X Muzą. Niejednokrotnie dopiero w takich sytuacjach jest w stanie dotrzeć do mnie prawdziwa potęga dorobku artysty, wyrażająca się w pamięci kolektywnej.
Ale istnieje przecież również sfera prywatna, na którą (do pewnego stopnia) nie mają wpływu czynniki zewnętrzne – przeżyłbym odejście twórcy Mulholland Drive równie mocno, gdyby był reżyserem znacznie mniej rozpoznawalnym, a jego odejściu nie towarzyszyłyby tak powszechne dowody uwielbienia. To problem ze sfery intymności – gdy sztuka integruje się z życiem do tego stopnia, że staje się ona nieodłączną częścią egzystencji. Pisanie o prywatnej istotności dzieła Lyncha przypomina trochę zdawanie sprawy z własnej emocji: emocji-doświadczenia (tu i teraz) i emocji-wspomnienia. Obydwie stanowią opowieści osobiste, nienazywalne. Sięgając do pamięci – Lynch nauczył mnie empatii za sprawą jednego filmu, ba, jednej sceny: wizyty tytułowego bohatera filmu Człowiek słoń w domostwie doktora. Wzruszenie człowieka odczłowieczonego, odrzuconego przez spowite w wiktoriańskich mrokach społeczeństwo (aczkolwiek diagnoza przekracza, oczywiście, ramy portretowanej epoki), doprowadziło do łez żonę doktora. Później dowiedziałem się, że wraz ze mną płakała na planie sama aktorka, która nie musiała wspomagać się aktorskimi zdolnościami. Nie jest to jednak opowieść o tym, że parę łez odkupi kolektywne winy – spowodowane zarówno uczynkiem, jak i zaniedbaniem. Lynch, ten dziwak od Głowy do wycierania, opowiada lepiej o ludzkiej tożsamości niż wszyscy „standardowi” reżyserzy od łzawych obyczajówek.

Bo gdzieś tutaj zaklęta jest jedna z tajemnych mocy zmarłego reżysera – film, który na papierze brzmi jak kiczowate kino taniego wzruszenia, kreuje on na kształt baśni operującej czystym emocjonalnym destylatem, bez nuty fałszu. Ktoś powie – łatwo to osiągnąć, bo to przecież historia poruszająca sama z siebie. David Lynch znajdował jednak całe pokłady czystej emocjonalności w najbardziej abstrakcyjnych i zagmatwanych sytuacjach i obrazach. Przypominam sobie scenę z ósmego odcinka Twin Peaks: The Return – być może najodważniejszej artystycznie godziny w historii amerykańskiej telewizji (wspomnę atomowy wybuch przywodzący na myśl kosmogoniczne ekscesy Drzewa życia Terrence’a Malicka). W odpowiedzi na narodziny zła pod postacią BOBa, w opuszczonej sali kinowej (!) zostaje wysłana w świat tajemnicza złota kula, w której znajduje się „zarodek” Laury Palmer. Wszyscy wiemy, że Laura zostanie przez zło (pod postacią piekła przemocy domowej) pokonana. A jednak jest w scenie nuta nadziei, subtelnie wydobywana przez utwór Fireman Angelo Badalamentiego, bez którego talentu Lynchowskie światy nie zaistniałyby w tak dojrzałym kształcie. Następuje emocjonalna sublimacja – nadzieja miesza się z melancholią, smutkiem, poczuciem istnienia iskry dobra, mimo wszelkiej ciemności. Nie ma tu łatwego pocieszenia – Laura zginie, jest Biała Chata i Czarna Chata. Mrok stanowi nieodzowną część dzieła Lyncha – do dziś sądzę, że Zagubiona autostrada to najstraszniejszy film, jaki kiedykolwiek powstał. Reżyser spojrzał tam w otchłań – przypomnieć sobie należy te momenty, w których bohaterowie stają przed nieprzeniknioną ciemnością korytarzy, żeby symbolicznie zderzyć się z faktem, że przerażające jest to, co w nich. Ale nawet tam znajduje się miejsce na przeszywającą melancholię, ponownie za sprawą Badalamentiego i jego (słabo kojarzonego, bo minimalnie użytego w filmie) Fred’s World.
Zmierzając do finiszu, uświadamiam sobie odejście autora tylu niezapomnianych obrazów (i dźwięków! – nie należy zapomnieć o bogatej audiosferze jego dzieł, którą nieraz sam kreował), zdaję sobie sprawę, że nie oddałem Davidowi sprawiedliwości tym tekstem, powracają do mnie emocje-wspomnienia. Ale przecież Lynch to nie tylko sceny emocjonalnej ambiwalencji, to również momenty czystego szczęścia. Kończę z uśmiechem, przypominając sobie donuty z Twin Peaks.
