Kino nie zawsze musi nas otwierać na nowe doznania, rozszerzać nasze poznanie, uświadamiać nas o nieuświadomionym. Często po prostu wystarczy, kiedy dobrze składa znane klocki. Na przykład opowiadając o pisarzu w średnim wieku, który nie do końca sobie radzi w grę zwaną życiem, ma rodzinę, która go nienawidzi, młodszą kochankę, chorego psychicznie przyjaciela i kryzys twórczy. Samograj, prawda? Otóż jak się okazuje nie. To też można zepsuć.
Martin Šulík jest prawdopodobnie najsłynniejszym reżyserem niepodległej Słowacji. Od powstania tego państwa wszystkie (!) pełnometrażowe fabuły (reżyser jest także dokumentalistą) stawały się oscarowymi reprezentantami ojczyzny, jak dotąd bez sukcesu. Ulubione tematy Słowaka wyklarowały się bardzo szybko. Już we Wszystko co lubię (1992) portretował pogrążonego w życiowym letargu mężczyznę w średnim wieku, w Ogrodzie (1995) dodał do tego ucieczkę w fantazję i metaforę, a Orbis Pictus (1997) skupiał się na próbie reanimacji rodziny, która dawno już się rozpadła. Jak widać Šulík nie jest człowiekiem z przypadku, tworzy od lat 80., zazwyczaj z dość udanym skutkiem, a jego przedostatni projekt – Tłumacz (2018) nie tylko zebrał gwiazdorską jak na słowackie kino obsadę (w rolach głównych niedawno zmarły Jiří Menzel i Peter Simonischek), ale także został bardzo ciepło przyjęty na światowych festiwalach. Nie można zatem powiedzieć, że to starzec bez formy.
Tym trudniej zrozumieć co się wydarzyło na planie Człowieka z zajęczymi uszami, który jest prawdopodobnie jednym z najgorszych tytułów tegorocznej edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego – a stali bywalcy tej imprezy wiedzą, że to duże osiągnięcie. Rzecz opowiada o Josefie (w tej roli Miroslav Krobot, którego pamiętać możecie z Pokotu albo Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, a na swoim koncie ma nawet współpracę z Belą Tarrem na planie Człowieka z Londynu), którego pokrótce opisałem już w nagłówku. Pisze on nową powieść, oczywiście majaczącą być metaforą jego życia, o człowieku, któremu pewnego dnia wyrastają wielkie zajęcze uszy, które czynią z niego pośmiewisko, a jednocześnie pozwalają słyszeć myśli innych ludzi. Pod wpływem tego doświadczenia budzi się w nim dawno zapomniana empatia i zaczyna lepiej rozumieć swoich najbliższych. To wszystko poznajemy w wyjątkowo wręcz pokracznie zmontowanych scenkach, które raz na jakiś czas przeplatają się z główną osią fabularną.
Chociaż oś fabularna to chyba zbyt duże słowo. Josef krząta się po Pradze bez większego celu, spotyka się z ludźmi, którzy zazwyczaj mają do niego bliżej nieokreślone pretensje. To ciąg przypadkowych scen, pozbawionych jakiejkolwiek dramaturgii (nawet w momentach takich jak szantaż, czy informacja o nieplanowanej ciąży) za to przepełnionych całkowicie chybionym humorem. Dodatkowo raz na jakiś czas jakieś drugo- i trzecioplanowe postaci opowiadają o swoim stosunku do głównego bohatera wprost do kamery. To zabieg niezmiernie popularny w paradokumentach, mający dodać im autentyczności, tu jednak jest chyba tylko dlatego, że Šulík nie miał lepszego pomysłu na ekspozycję.
„Nasz film zrodził się ze snu, w którym dwóch uznanych słowackich pisarzy rozmawiało ze sobą po czesku.” Informuje nas plansza na początku seansu. I pytanie to, o istotę słowackości jest prawdopodobnie najciekawszym jego elementem. Czy zrealizowany w Pradze, po czesku film o Czechach może być kinem słowackim? Czemu autor rozpoznawany w całej Europie nie osadził swojego dziecka w Bratysławie? Warto się nad tym zastanowić, przy kuflu dobrego pilsa i poczekać na listopadową premierę kinową Sługów Ivana Ostrochovskýego, Słowackiego filmu roku, jeśli nie dekady. A na trwającego w nieskończoność i wręcz znęcającego się nad widzami swoją anachronicznością, wtórnością i nudą Człowieka z zajęczymi uszami spuśćmy już zasłonę milczenia.