Ctrl+Z – recenzja filmu „Człowiek czasu” – WFF

Któż z nas nie chciał chociaż raz cofnąć się w czasie, wrócić do niewykorzystanej sytuacji i przeżyć ją od nowa, zgodnie z gruntownie przemyślanym scenariuszem gwarantującym szczęśliwe – przynajmniej dla autora – zakończenie? Fiński reżyser, Samppa Batal, bohatera swojego filmu Człowiek czasu wyposaża w takie właśnie narzędzie, dbając o słodko-gorzki balans opowieści i próbując znaleźć odpowiedź na niełatwe pytanie, które zadajemy sobie codziennie, najczęściej jednak od poniedziałku do piątku: jak żyć?

Zwycięzca Konkursu Wolny Duch na tegorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym, sklasyfikowany jako komediodramat sci-fi, swoją tematyką dotyczącą męskiego dojrzewania rzeczywiście mieści się w tym drugim gatunkowym zakresie. Ale już bez żartów. Aikamies (Matti Pajulahti) pracuje na bramce w klubie i wierzy, że może podróżować w czasie. Służy mu do tego komputer, na którym wystukuje odpowiednie daty. Wszystko odbywa się bez fajerwerków, to w końcu budżetowe kino, a nie Marvel. Kiedyś był przez to oskarżany o wygłupy i gnębiony. Dziś wiedzie spokojne życie wypełnione samotnym, nad wyraz łapczywym jedzeniem pozbawionych smaku, odgrzewanych posiłków, ćwiczeniami na siłowni i masturbacją pod prysznicem. O życiowej nieporadności przypominają regularne wyrzuty matki, wyraźnie zmęczonej inercją potomka. Pozbawione złudzeń sceny z singielskiego życia co jakiś czas przerywane są przebitkami szczęśliwych chwil spędzonych u boku roześmianej serdecznie blondynki, Neiti (Annika Hartikka). Czy to przeszłość, przyszłość, czy może projekcja wyobraźni? Pierwszy raz spotykają się w jej urodziny pod nocnym klubem, w którym pracuje Aikamies. Relacja bardzo szybko, wręcz za szybko, nabiera rumieńców — mężczyzna jeszcze nie odgrzał dobrze na patelni kolacji, a już bierze ślub. Następnego dnia zaś, nie mogąc znaleźć wybranki serca, cofa się w czasie, próbując dowiedzieć się, czym zasłużył sobie na porzucenie. Od tej pory podróżować będzie codziennie – a my razem z nim.

Wariacja na temat motywu pętli czasowej od razu przywodzi na myśl kultowy Dzień świstaka i wyrosłą na nim całą masę „kopii” (choćby niedawne Palm Springs). Jednak Batal mimo wzięcia do rąk zdartej płyty umiał odkurzyć ją na tyle, żeby wydobyć świeże dźwięki. Nie próbuje powielać oryginału i karmić nas równie niestrawnym pożywieniem co mrożonki Aikamiesa. Zabiera z pola narracji fatum wpychające postaci wspomnianych filmów w czasoprzestrzenny kołowrotek, dając swojemu bohaterowi dodatkowy wybór, o ile wyborem można nazwać napędzanie podświadomych impulsów nierozwiązanymi problemami. Nie obiecuje, że jeśli zrobimy wszystko według prawideł, zostaniemy „nagrodzeni” życiem, w którym karma nie będzie miała mocy istnienia Świętego Mikołaja. Wręcz przeciwnie – nie ma złotego przepisu, prawdy objawionej, zapewniających pomyślność. Dzięki temu unika banalnego moralitetu, sprowadzającego finał rozważań do hollywoodzkiego pocałunku.

Fin bardzo zgrabnie rysuje portret niedojrzałego mężczyzny (a może i całego pokolenia), z jednej strony pragnącego miłości, bliskości, intymności, z drugiej żyjącego nieprzystającymi do rzeczywistości wyobrażeniami i niespecjalnie garnącego się do podejmowania działań – licząc, że manna sama spadnie z nieba. Silnie wybrzmiewa wyuczona bezradność, za którą stoi nie kto inny jak figura ambiwalentnej matki: wyręczającej i wymagającej jednocześnie. Na naukę już jednak za późno. Przyparty do muru niepowodzeń bierze w końcu los w swoje ręce – co, o dziwo, zamiast oczekiwanego oddechu ulgi przynosi korowód jeszcze większej frustracji, skutkujący dziecięcym tupnięciem nóżką. Nie jest łatwo być mężczyzną! Neiti też się obrywa, co prawda niesymetrycznie, ale oręże inicjatywy i idącego za nią poczucia kontroli jest tu mocno akcentowane.

Reżyser niespecjalnie dba o swoich bohaterów. Aikamies irytuje tak bardzo, że perspektywa spędzenia z nim stu minut wydaje się być sprawdzianem ponad ludzkie możliwości. A jednak przecież w głębi serca (naprawdę głęboko) mu kibicujemy. Każdy z nas przeżył okres frajerstwa, jedni wcześniej, drudzy później, jedni jedno-, inni wielorazowo. I niemal każdy napotkawszy potencjalną drugą połówkę życia, zastanawiał się co robić, mówić, żeby nie wystraszyć i nie zniechęcić do siebie. Relacje międzyludzkie to w końcu dla wielu stąpanie po bardzo cienkim lodzie, a po ewentualnej porażce nie wszyscy mają ochotę na kolejne rozczarowania. Szczególnie jeśli w wyobrażeniowych złudzeniach lubimy pomijać pewne kluczowe kroki i skupiać się jedynie na superlatywach.  

Cudowny dystans Batala do samego siebie, świata oraz jego filmowego dziecka elektryzuje i nadaje całości niespodziewanego kolorytu. Typowo nordycki humor dawkowany skrupulatnie, bez obawy o przesłodzenie, dzięki miejscowej czerstwości dowcipów oddaje bezbarwną powszedniość. Reżyser historię opowiada bez napuszenia, grożenia palcem i obietnic bez pokrycia. Bawi się jednocześnie elementami romantycznymi, do których od lat przyzwyczajają nas amerykańskie produkcje. W przeciwieństwie do nich umie postawić kropkę we właściwym miejscu i tym samym uniknąć klisz. Nie boi się stanąć przed widzem i powiedzieć wprost, że nie ma bladego pojęcia, „jak żyć” – nie o to zresztą w sztuce chodzi.  Wykluwa się z tego bardzo oryginalny traktat o dojrzewaniu, w którym kluczowym obszarem jest ego i konieczność wyzbycia się projektowania naszych wyobrażeń na innych ludzi. W końcu pomyślność rzeczywistości i relacji są poza obszarem naszego planowania, ale nie poza obszarem naszych możliwości. Miarą dojrzałości jest udźwignięcie konsekwencji swoich czynów – i poruszanie się po świecie bez wehikułów czasu.

Agnieszka Pilacińska
Agnieszka Pilacińska

Człowiek czasu

Tytuł oryginalny:
Timeman

Rok: 2022

Kraj produkcji:
Finlandia

Reżyseria: Samppa Batal

Występują: Matti Pajulahti, Annika Hartikka, Joel Hirvonen, Jari Kuusisto, Jouko Puolanto, Jaana Saarinen

Ocena: 3,5/5

3,5/5