Pełna Sala w podróży: Londyn, Brixton – David Bowie, reggae i wojna domowa

Dwa lata temu moja podróż do Londynu zbiegła się z obchodami rocznicy śmierci Davida Bowiego. Poniższy tekst powstał na prywatnego bloga. Traktuje o arcyciekawej dzielnicy stolicy Anglii, w której dorastał wybitny artysta. 10 stycznia obchodzimy trzecią rocznicę jego odejścia, a zaledwie dwa dni temu wspominaliśmy jego urodziny. W artykule większość miejsca poświęciłem muzyce, historii Wielkiej Brytanii, zmianom społecznym czy dzieciństwu Bowiego, a nie filmom, choć i o kinie też kilka zdań tu znajdziecie. Miłej lektury i pamiętajcie: David gdzieś tam jest, po prostu wrócił na swoją planetę...

Fani artysty przez lata za miejsce kultu uznawali Heddon Street w dzielnicy Soho. To właśnie tutaj zrobiono zdjęcie, które trafiło potem na okładkę legendarnego „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”. Fotograf Brian Ward całą sesję wykonał w czerni i bieli, a dopiero potem nadał zdjęciom sztuczny kolor, który miał wzmacniać przekaz o kosmicznym pochodzeniu Ziggy’ego. Powstało w sumie 17 zdjęć, w tym także to, które zdobi tył płyty – Bowie pozuje w czerwonej budce telefonicznej. Od 2012 roku na ulicy istnieje tablica, która upamiętnia tamte wydarzenia. Ruszam jednak do Brixton, gdzie w roku 2013 powstała inna ważna destynacja dla bowiemaniaków. Niecnie posłużę się tym faktem i postaram się opowiedzieć przy okazji fascynujące losy tej rzadko odwiedzanej przez turystów dzielnicy.

bowie1
bowie2

Brixton: pokolenie Windrush i robotnicy

Od późnych lat 40. XX wieku Brixton stało się domem dla licznej grupy imigrantów z Karaibów. Zaczęło się od 492 pasażerów, którzy w 1948 przebyli Atlantyk na podkładzie MV Empire Windrush, zamieniając rodzimą Jamajkę na slumsy Londynu. W tym samym roku rząd brytyjski, znając ogrom strat ludności po II wojnie światowej, wydał tzw. ustawę o obywatelstwie. Nadawała ona takie same prawa obywatelskie mieszkańcom całej Wspólnoty Narodów (Commonwealth). Głównym celem poszerzenia przywilejów na ludność byłych kolonii Imperium Brytyjskiego było zyskanie rzeszy nowych pracowników. Od nazwy statku, jakim przybyli nowi obywatele, całą falę imigracji z Indii Wschodnich nazwano pokoleniem Windrush. Ich powolna asymilacja do dotąd homogenicznego społeczeństwa stanowiła pierwszy etap tworzenia wielokulturowej mozaiki, jaką jest współczesna Wielka Brytania. Ulokowanie karaibskich przybyszów w południowym Londynie nie było przypadkowe. Dzielnica wyjątkowo ucierpiała podczas nalotów niemieckich, gros budynków mieszkalnych stało w gruzach. Wiązało się to ze spadkiem cen nieruchomości i atrakcyjności okolicy. Władzom municypalnym było na rękę stworzyć z nieużytków rodzaj getta dla obcych kulturowo mieszkańców zamiast osiedlać ich w prestiżowych częściach miasta.

bowie3
bowie4

W Brixton jeszcze przed II wojną światową doszło do zmiany demograficznej. Mieszkająca tutaj dawniej klasa średnia przeniosła się do innych dzielnic, a główną siłą stali się robotnicy. W jednej z rodzin o robotniczej proweniencji 8 stycznia 1947 roku przyszedł na świat David Robert Jones, który zyskał potem sławę jako David Bowie. Jego matka Margaret Mary Burns, córka irlandzkich imigrantów, pracowała jako kelnerka i bileterka w kinie Ritz w podlondyńskim Tunbridge Wells (budynek zburzono w 2008 roku). Właśnie w kinie poznała Haywooda Stentona Jonesa, pracownika organizacji charytatywnej. Wzięli ślub i zamieszkali w podłej dzielnicy, na Stansfield Road, a po roku urodził się przyszły gwiazdor. Mały David dorastał między bandą wyrzutków, klepiącymi biedę robotnikami etatowymi oraz imigrantami z Afryki i Karaibów. Może już wtedy zyskał poczucie, że bycie odmiennym nie jest wcale dziwne – dla niego Inny był kimś normalnym, zwykłym, po sąsiedzku mieszkała przecież rodzina z Barbadosu, sklepikarz przyjechał z Belfastu, a ulice dalej bawili się mali Jamajczycy. Gdy miał sześć lat, rodzice postanowili, że muszą poszukać spokojniejszej okolicy i przenieśli się do podmiejskiej dzielnicy Bromley.

Brixton: muzyka łagodzi obyczaje?

bowie jako dziecko
David Bowie jako dziecko
Lord Kitchener
Lord Kitchener

Przez lata 50., 60. i 70. na terenie Brixton rozwijał się prężnie wyjątkowy rynek muzyczny. Za sprawą licznej grupy mieszkańców z wysp karaibskich na angielską ziemię trafiała też ich kultura. Zaczęło się od muzyki calypso, przesyconej afrykańskimi rytmami, przy której nogi same rwą się do tańca. Jej prekursorem i najwybitniejszym wykonawcą stał się pochodzący z Trynidadu i Tobago Aldwyn Roberts zwany Lordem Kitchenerem. W 1948 podczas trasy koncertowej na Jamajce wraz z dwoma kolegami z zespołu postanowili wsiąść na pokład MV Empire Windrush i popłynąć do Londynu. Swoje nadzieje względem nowej ojczyzny opisał  w piosence „London Is the Place for Me”. Jako jeden z założycieli liczącej obecnie ponad 800 tys. ludzi brytyjskiej Małej Jamajki cieszył się wyjątkowym uznaniem społeczności, jako jeden z pierwszych występował w radiu i telewizji, stał się głosem generacji Windrush. Jego naśladowcy poszli z czasem w stronę jeszcze bardziej rytmicznej i dostarczającej rozrywki muzyki soca – wystarczy posłuchać „Hot-Hot-Hot” Arrowa, żeby pojąć co im w duszy grało.

Typowi rude boysi
Pierwsza fala ruchu skinheads (1969)

Inna grupa muzyków, która czerpała z dokonań Kitchenera, ewoluowała pod wpływem nowoorleańskiego jazzu i R&B, tworząc nurt nazywany ska. Jego twórcy kładli większy nacisk na linie perkusyjną i basową (gitara basowa lub kontrabas), chętnie używali sekcji dętej (raczej puzonu i trąbki niż saksofonu). Przy zachowaniu tanecznego rytmu, w warstwie tekstowej nieraz pojawiały się poważne tematy. Za prekursorów gatunku uznaje się The Skatalites, którzy rekrutowali się z jamajskich muzyków jazzowych. Nowy trend dotarł bardzo szybko do Londynu głównie za sprawą Laurela Aitkena, nazywanego ojcem chrzestnym muzyki ska. Muzyk urodzony na Kubie, ale posiadający korzenie jamajskie osiadł na kilka lat właśnie w Brixton, będąc jednym z pierwszych imigrantów z Indii Wschodnich, którzy nagrywali płyty w Anglii. Ska, jak się okazało, trafiała też w gusta białej robotniczej młodzieży (subkultura modsów). Z czasem zresztą dwa młodzieżowe ruchy – modsi i rekrutujący się spośród Jamajczyków rudeboysi (zazwyczaj uliczni chuligani, strojem nawiązujacy do gangsterów z lat 30.: eleganckie garnitury, płaszcze lub harringtonki, ciemne okulary, kapelusz pork pie – taki jak nosił Heisenberg w „Breaking Bad”) – dały początek… skinheadom. Głównie przez drugą falę z lat 70. utożsamiamy dziś ten ruch prawie wyłącznie z rasistowskimi i antyimigracyjnymi postawami, ale w pierwszej fazie wielu skinów inspirowało się kulturą afrokaraibską. Druga fala muzyki ska (tzw. 2 Note) pojawiła się głównie w odpowiedzi na zapotrzebowanie ich odrodzonej subkultury, z której próbowano wyrugować elementy kojarzone z czarną rasą – objawiało się to m.in. bójkami podczas koncertów z rudeboysami, którzy nadal chętnie słuchali ska.

Londyńscy rastafarianie
Londyńscy rastafarianie
Brinsley Forde z zespołu Aswad („Babylon”)
Brinsley Forde z zespołu Aswad („Babylon”)

Wracając jednak do lat 60., wiodącym gatunkiem dla karaibskiej społeczności stało się wywodzące się bezpośrednio ze ska rocksteady. Jego cechami było dużo wolniejsze tempo, pozwalające podkreślić pulsującą linię gitar basowych i perkusji, więcej pola do popisu dostawali wokaliści, dominowały teksty o miłości, ale coraz częściej pojawiały się tematy społeczne (bieda, przemoc, bezrobocie). Ten ostatni element wynikał z faktu, że sami twórcy wychowywali się w Trench Town, slumsach jamajskiej stolicy czy na ulicach Brixton, więc znali doskonale bolączki swojej publiki. Popularność nowego nurtu była jednak krótkotrwała, bo już na początku lat 70. zmiotła go praktycznie wywodząca się z niego muzyka reggae. Jej powstanie wiązało się głównie z rozwojem religijnego ruchu rastafariańskiego. Technicznie polegało głównie na jeszcze wolniejszym tempie niż ska i rocksteady, podbiciu basu i perkusji, by otrzymać pożądany schemat rytmiczny (tzw. riddim). Większość tekstów piosenek miała silny przekaz skierowany do czarnych słuchaczy: powrót do afrykańskich korzeni, walkę o prawa obywatelskie, pacyfizm. Z czasem wykrystalizowały się także podgatunki reggae, które dopuszczały  inną tematykę, nierzadko związaną z relacjami miłosnymi. Początki gatunku nieźle opisuje dokument „Roots Rock Reggae” Jeremy’ego Marre’a, choć zdecydowanie lepiej obejrzeć „Babylon” Francesco Rosso. Ten ostatni, uznawany dziś za klasyk, został nakręcony na ulicach Brixton, więc można przy okazji podejrzeć, jak żyła w latach 70. społeczność afrokaraibska. Główny bohater, David, w ramach kultury sound systemów gra w klubach jako DJ. Wciela się w niego Brinsley Forde, współzałożyciel bardzo popularnego wówczas zespołu Aswad (razem z Misty in Roots i Steel Pulse tworzył wielką trójkę brytyjskiego reggae). Na ścieżce dźwiękowej oprócz wspomnianego kolektywu można usłyszeć innych twórców reggae, m.in. gitarzystę Dennisa Bovella z Matumbi, I-Roya czy Yabby’ego You. Choć akcja filmu skupia się na wydarzeniach związanych ze sceną muzyczną reggae, to widzimy też gangsterskie porachunki, handel narkotykami, przemoc policji względem czarnoskórych obywateli, biedę jaka panuje w dzielnicy.

Brixton: wojna domowa

bowie5
bowie6

Istotnie pod koniec lat 70. Brixton cieszyło się złą sławą. Przeważająca część mieszkańców pozostawała bez pracy, zamieszkiwali w koszmarnych warunkach, dostęp do edukacji i kultury był prawie znikomy. Sytuacja w okolicy była pochodną wieloletnich zaniedbań miasta i marginalizowania ludności afrokaraibskiej. Za biedą i wykluczeniem szedł rozwój przestępczości, ulice i osiedla podzieliły uliczne gangi, kwitło sutenerstwo i handel narkotykami („the drugs capital of London” – do niedawna tutaj znajdowało się jądro kokainowego imperium, obecnie więcej tego narkotyku sprzedaje Antwerpia). Naloty policji i nadużywanie władzy przez funkcjonariuszy stały się codziennością mieszkańców. Wychowani się w tej okolicy członkowie The Clash Mick Jones i Paul Simonon musieli naoglądać się wielu takich scen. Na trzeciej płycie zespołu „London Calling” (1979) przesyconej tematyką społeczną pojawia się „The Guns of Brixton”. Osobistą więź z tym protest songiem wyraża fakt, że to Simonon jest autorem tekstu i zawłaszcza główny wokal, a Joe Strummer na koncertach przejmuje jego gitarę basową. Utwór melodycznie nawiązywał do muzyki ska i reggae, którą rozpropagowała społeczność karaibska. W warstwie tekstowej ewokował rosnącą agresję policji, ale piętnował również kryminalną rzeczywistość Brixton, która doskwierała zwykłym mieszkańcom. W tekście wspominany jest także Ivan, bohater „Nierównej walki” Perry’ego Henzella, klasycznego filmu gangsterskiego z Jamajki. Nietrudno zgadnąć, że wśród pozbawionej perspektyw karaibskiej młodzieży mógł stanowić wzór do naśladowania.

The Clash w Brixton
The Clash w Brixton
Okładka inspirowana debiutancką płytą Elvisa Presleya
Okładka inspirowana debiutancką płytą Elvisa Presleya

Premiera krążka The Clash zbiegła się z dojściem do władzy Partii Konserwatywnej i utworzeniem rządu Margaret Thatcher. W tym samym roku nadano policji nowe uprawnienia prewencyjne, które pozwalały aresztować obywatela pod podejrzeniem, że dopuścił się on przestępstwa. Szybko zyskały miano „sus law” (będącej skrótem od ang. „suspected person”, czyli podejrzanej osoby). Skutki wprowadzenia tego prawa były haniebne, bo funkcjonariusze szczególnie chętnie wybierali na „podejrzanych” członków czarnej społeczności. Szczególnie bolesne okazało się to dla urodzonych przecież w Wielkiej Brytanii dzieci imigrantów. Słowa „The Guns of Brixton” stały się prorocze, gdy w 1981 roku stołeczna policja rozpoczęła szeroko zakrojoną akcję Swamp 81. Przez pięć kwietniowych dni na terenie dzielnicy zatrzymano i przeszukano 943 osoby, a 118 aresztowano. 10 kwietnia miarka się przebrała, kiedy mundurowi zatrzymali czarnoskórego Michaela Baileya. Chłopak był okrutnie ranny i policjanci prawdopodobnie starali się udzielić mu pierwszej pomocy, ale rozwścieczony tłum, interpretując to jako próbę aresztowania, uderzył na nich i odebrał im więźnia. Bailey został przewieziony do szpitala cywilnym wozem, ale tam zmarł z wykrwawienia. Kiedy ta wieść dotarła do wzbierającej grupy młodzieży w miejscu zdarzenia, natychmiast oskarżono policję o jego zamordowanie. W odpowiedzi liczba patroli w okolicy została zwiększona, aby zapobiec powszechnemu buntowi. Następnego dnia, gdy doszło do próby przeszukania taksówkarza, czara goryczy została przelana. Brixton stanęło w ogniu! W ciągu Krwawej Soboty dzielnica dosłownie płonęła – podpalano policyjne i prywatne samochody, sklepy, domy mieszkalne, oddziały szturmowe obrzucano butelkami, cegłami, benzyną, koktajlami Mołotowa, próbujące interweniować ambulanse i wozy strażackie zostały potraktowane podobnie. Dopiero zwiększenie liczby policjantów do 2,5 tysięcy oraz użycie oddziałów konnych i helikopterów pozwoliło opanować sytuację. Eskalacja konfliktu nie doprowadziła na szczęście do żadnej śmierci, ale rannych było wielu – 299 policjantów, 65 cywilów. Spłonęła ponad setka aut, ucierpiało prawie 150 budynków. Straty liczono w miliony funtów. Po więcej szczegółów odsyłam do dokumentu BBC „Battle for Brixton” (dostępny na You Tubie).

bowie7
bowie8

Minister spraw wewnętrznych William Whitelaw poprosił o sporządzenie raportu na temat buntu w Brixton. Zajęła się nim komisja, której przewodniczył Leslie Scarman, szanowany sędzia i członek Izby Lordów. Wnioski, jakie przedstawił w końcowym dokumencie (dziś znanym jako raport Scarmana), unaoczniały, że dzielnica jest trapiona przez przestępczość zorganizowaną, a kradzieże, narkomania i prostytucja mają wyższy wskaźnik niż w innych częściach Londynu. Jednakże głównych problemów upatrywał on w zakorzenionym społecznym ostracyzmie i ekonomicznych nierównościach. Choć raport mówił o dyskryminacji względem czarnoskórych mniejszości, to wykluczał „instytucjonalny rasizm” i sugerował, aby działania policji były na przyszłość koordynowane z przedstawicielami lokalnych społeczności. Założenia Lorda Scarmana nigdy nie weszły w życie, a szkoda, bo w roku 1981 przez cały kraj przeszła fala podobnych buntów (najliczniejsze w Birmingham, Leeds i Liverpoolu). W samym Brixton już w lipcu tego roku dochodziło do kolejnych niepokojów, a w 1985 i 1995 wybuchały nowe rewolty.

Brixton: nasz David Bowie

brixton1

Dziś w dzielnicy jest dużo spokojniej, ale przez lata narosły inne problemy. W okolicy, mimo obietnic kolejnych premierów począwszy od Thatcher, nie przybywa tanich domów dla rodzin robotniczych. Następuje powolny proces gentryfikacji, podobnie jak na berlińskim Kreutzbergu czy warszawskiej Pradze. Sprowadza się coraz więcej zamożnych mieszkańców, którzy przyciągają też inwestycje w postaci drogich restauracji i butików, a ceny gruntów idą cały czas w górę. Potomkowie pokolenia Windrush, ale i dzieci białych robotników muszą szukać mieszkań w dalszych dzielnicach, gdzie czynsze są niższe. Do takiego właśnie Brixton przyjeżdżam. Już od wyjścia z metra wiem, że jestem w innej rzeczywistości. Jakby ten kurs z centrum do drugiej strefy był przejściem przez portal do piątego wymiaru. Wokół ulicznego muzyka, którego gdzie indziej tłum minąłby bez większej refleksji, zbiera się spora grupka ludzi. Na brudnym trotuarze siedzi Jamajczyk w niezbyt schludnym odzieniu, na głowie długie dredy, w ręku gitara elektryczna. Śpiewa klasyki reggae, głównie przeboje Boba Marleya. Słuchacze są wtajemniczeni w rytuał, nie pierwszy raz napotykają ulicznego barda, kołyszą się w rytm, niektórzy szaleńczo przebierają nogami, część śpiewa lub chociaż nuci. W powietrzu unosi się woń marihuanowa – dla mnie niestety nieznośna – która doskonale uzupełnia nastrój koncertu. Kiedy odchodzę kilkaset metrów dalej, nadal słychać muzykę i czuć zapach ziela. Jak dowiaduję się później, w Brixton obok Camden Town i Shoreditch można najłatwiej zakupić trawkę, a przez kilka lat odbywał się tutaj nawet JayDay Cannabis Festival, podczas którego władze lokalne akceptowały publiczne jej palenie. Przez krótki okres panowała tu niepisana zasada przymykania przez policję oka na handel miękkimi dragami i rozwijała się podobna do Amsterdamu, choć na dużo mniejszą skalę, narkoturystyka.

brixton mural
mural w Brixton
żoliborz
mural na Żoliborzu

W sąsiedztwie stacji metra znajduję mój cel – mural poświęcony Davidowi Bowiemu. Jak pisałem na początku, powstał on w 2013 roku, a za jego wykonanie odpowiedzialny jest znany australijski artysta Jimmy C, którego prace zdobią m.in. Barcelonę, Nowy Jork, São Paulo. Autor parafrazował słynną okładkę płyty „Aladdin Sane”, do której muzyk pozował ucharakteryzowany na kosmitę Ziggy’ego Stardusta. Prześwietlona twarz i trupioblada cera gwiazdora kontrastowały z jego rudą czupryną i charakterystyczną czerwono-niebieską błyskawicą wymalowaną na prawym policzku. Zamknięte oczy pogłębiają tylko niepokój tej wizji, bo nie możemy z nich wyczytać zamiarów przybysza z obcej planety. W streetartowej wersji Bowie otwiera oczy i przyjaźnie spogląda na przechodniów, a niemal pomarańczowe tło czyni z niego szatyna. O dawnej niezwykłości jego artystycznego alter ego przypominają tylko umieszczone wokół różnokolorowe planety. Bo przecież przez lata autor „Heroes”, mimo wymyślnych strojów, fryzur i make-upów nakładanych na potrzeby kolejnych scenicznych wcieleń, stał się bliski i swojski, po prostu nasz. Zresztą jest moim sąsiadem – do warszawskiego muralu Bowiego (na ulicy Marii Kazimiery na Żoliborzu) mam dosłownie 5 minut i nieraz podczas spacerów czuję czułe spojrzenia tego sympatycznego cyklopa. Błyskawica na jego obliczu przybiera kształt Pałacu Kultury i Nauki, przypominając o tym, że według miejskiej legendy rozjaśnił komunistyczną rzeczywistość w roku 1976. Podczas przesiadki na Dworcu Gdańskim udał się na przechadzkę na Plac Komuny Paryskiej (dziś już Plac Wilsona) i wstąpił do Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki (dziś przekształcony w Empik). Tam miał kupić płytę Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, a jeden z ludowych utworów („Helokanie”) stał się inspiracją „Warszawy”, która znalazła się na jego berlińskiej płycie „Low”.

Fani Bowiego pod kinem Ritzy
Fani Bowiego pod kinem Ritzy
Gard Oldman podczas koncertu na cześć Bowiego
Gary Oldman podczas koncertu na cześć Bowiego

Pośród wielu wydarzeń związanych ze zbiegającymi się datami urodzin i śmierci Davida Bowiego najserdeczniej patrzę na dwie inicjatywy. Oddalone o dwie ulice od domu jego narodzin kino Ritzy przypomniało swoją zeszłoroczną akcję, gdy na banerze nad wejściem wyświetliło napis: „David Bowie: Our Brixton Boy. RIP”. Również teraz pod budynek przybyła rzesza fanów. Kino organizuje także cykliczne pokazy filmów z udziałem autora „Starmana”, a w rocznicę jego śmierci zaprosiło widzów na przegląd filmów krótkometrażowych na jego temat („Sound & Vision”). Tak na marginesie, Ritzy jest najstarszym i jedynym kinem w dzielnicy, choć na początku XX wieku działało prężnie aż dziewięć przybytków. Innym zasłużonym miejscem, które oddało szczególny hołd, było Brixton Academy. Miejscówka powstała w 1929 roku i aż do 1972 roku działała jako kino Astoria. Po kilku latach władze lokalne chciały zburzyć zabytkowy budynek, a w jego miejsce postawić stację benzynową (!), ale zyskał on nowe życie dzięki zorganizowaniu wewnątrz od początku lat 80. klubu nocnego, studia nagraniowego i sali koncertowej. Występowały w niej największe sławy, m.in. Dire Straits, Eric Clapton, The Police, The Smiths. Właśnie tutaj w urodziny artysty odbył się niezwykły charytatywny koncert, który miał być pierwszym z pięciu (kolejne odbyły się w Nowym Jorku, Los Angeles, Sydney i Tokio). Gości powitał wzruszającą mową jego bliski przyjaciel i organizator eventu, Gary Oldman. Gwiazdora można było oglądać w obrazoburczym teledysku promującym przedostatnią płytę Bowiego „The Next Day” (2013), gdzie wcielał się w upadłego kaznodzieję, a partnerowali mu Marion Cotillard jako prostytutka i sam Bowie jako Chrystus. Setlista koncertu została wypełniona przez wiele piosenek, których od dekad nie można było usłyszeć na żywo, a wykonawcami byli przyjaciele i współpracownicy ikony muzyki. Wśród zaproszonych znaleźli się m.in. Adrian Belew z King Crimson, Joe Elliott z Def Leppard, Simon Le Bon z Duran Duran i pierworodny syn Stinga, Joe Sumner. Oprócz gwiazd nie zabrakło muzyków, którzy przez lata grali z nim w zespole, choćby gitarzysty Earla Slicka czy pianisty Marka Garsona. Jednak z fragmentów dostępnych w sieci najbardziej zapamiętam Gail Ann Dorsey, która od lat 90. była niezmiennie basistką i drugim głosem bandu (a w takim „Under Pressure” potrafiła górować nad Bowiem). Jej androgeniczna figura, ascetycznie ostrzyżona głowa i bose stopy wyrażały więcej niż tysiąc słów: przed 5-tysięczną publiką stała sceniczna wdowa po Davidzie.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk