W pierwszych ujęciach najnowszego filmu Pedro Almodóvara widzimy półnagiego mężczyznę zanurzonego w wodzie, który unosi się w niej niemal jak dziecko w wodach płodowych. Potem szybkie cięcie na bliznę na brzuchu, jak po cesarskim cięciu, i oto wchodzimy w świat tego człowieka.
Jest nim Salvador Mallo, podstarzały reżyser filmowy, w rewelacyjnej kreacji Antonio Banderasa, który stworzył tu może nie najbardziej ikoniczną, ale zdecydowanie jedną z najlepszych ról w swojej karierze. Nie jest tajemnicą, że filmowy Salwador to alter ego samego Almodóvara, o czym przypomina nam nie tylko charakteryzacja postaci, która w niektórych ujęciach sprawia, że mamy wrażenie, iż oglądamy samego Pedra, ale również międzynarodowy plakat, ukazujący zarys charakterystycznego profilu reżysera jako cień protagonisty filmu.
Wydaje się, że Salvador ma już największe sukcesy za sobą. Od lat niczego nie nakręcił. Spowodowane jest to może nie tyle niemocą twórczą – wciąż przecież coś pisze – co problemami zdrowotnymi. Jak sam to opisuje, całe jego ciało jest splotem różnego rodzaju dolegliwości. Atakujące znienacka migreny, bóle mięśni i kręgosłupa, sprawiają że nie byłby w stanie przetrwać harówki na planie zdjęciowym. Do tego dochodzi depresja, stany lękowe i inne psychiczne problemy. Czy można sobie z tym wszystkim poradzić – nie tylko za pomocą leków, ale i narkotyków? A może da się te wszystkie bóle oświetlić blaskiem tworzenia i przekuć w sztukę?
Legendarny Pedro Almodóvar, który nie ukrywa tego, że już nie raz czerpał natchnienie z historii swojego życia, tutaj jeszcze bardziej niż zwykle eksploruje zakamarki własnych przeżyć i wspomnień. Próbuje zgłębić to jak pamięć i tożsamość kształtują sztukę, są źródłem inspiracji i tematów poruszanych w twórczości artystycznej. Jednocześnie w licznych retrospekcjach do czasu dzieciństwa filmowego Salvadora, podróżuje w przeszłość, jakby chciał na nowo uchwycić tamtejsze wrażenia, uczucia i pragnienia. Zabiera nas w tę nostalgiczną podróż, abyśmy poznali Jacintę, jego młodą matkę (Penélope Cruz) i Eduardo, obiekt pierwszego erotycznego zauroczenia (César Vicente). Przeszłość dopada go nie tylko we wspomnieniach. Trzeba się z nią zmierzyć w teraźniejszości, bo jest obecna lub wraca pod postacią konkretnych osób: zniedołężniałej, umierającej matki (świetna Julieta Serrano), skonfliktowanego aktora ze starego filmu (Asier Etxeandia) lub powracającej jak z zaświatów dawnej miłości (Leonardo Sbaraglia).
Opowiadając o tym wszystkim Almodóvar jest zaskakująco wyciszony, żeby nie powiedzieć „ugrzeczniony”. Na próżno szukać tu energii, szaleństwa i transgresji, które znamy z jego najlepszych dokonań. Tym razem podąża ścieżką kina obyczajowego, nie stroni od melodramatyzmu, który tylko niekiedy stara się łagodzić poczuciem humoru i pewnym dystansem do siebie samego. Być może taka jest cena za niezwykle osobisty ton, który da się wyczuć w tej opowieści – zwłaszcza w wątku dotyczącym matki? Film jest po prostu piękny: potrafi wzruszyć opowiadaną historią i zachwycić estetyką obrazu. Sprawia przy tym wrażenie bardzo szczerego, co sprawia, że jesteśmy w stanie zaakceptować te może niezbyt oryginalne, a nawet nieco tanie chwyty, jakimi się posługuje. Ale czy ten hiszpański reżyser nie balansował już wcześniej na granicy kiczu i nie czerpał pełnymi garściami z tanich melodramatów i telenoweli? Owszem, tym razem to wszystko jest bardziej serio, bez popadania w parodię (nawet, jeśli bywała ona afirmacyjna). I chociaż nie mówi nam może Pedro nic ponad to, co lepiej i ciekawiej zrobili przed nim inni twórcy (żeby wspomnieć tylko Prousta i Felliniego), to jego najnowsze dzieło potrafi zachwycić miłością do kina i do życia, z jego bólami i blaskami.
Ból i blask
Tytuł oryginalny: „Dolor y gloria”
Rok: 2019
Gatunek: dramat
Kraj produkcji: Hiszpania
Reżyser: Pedro Almodóvar
Występują: Antonio Banderas, Penélope Cruz, Nora Navas i inni
Dystrybucja: Gutek Film
Ocena: 4/5