Gdy piszę ten tekst, jest noc, walczę z gorączką, duszę się i nie żałuję nocy i poranków, które mnie do tego stanu przywiodły. Wiele zatem łączy mnie, z gardzącym dziennym światłem i chorującym na przewlekłe zapalenie płuc legendarnym tekściarzem Lorenzem Hartem. Mam jednak nad nim pewną kluczową przewagę, która w końcu pozwoli mi zasnąć – ja wiem, że przeżyję, on wiedział, że niedługo umrze. To desperackiej bitwie o zagadanie tego ostatniego faktu Richard Linklater poświęca swój najlepszy film od lat, jednocześnie bergmanowsko smutne oraz allenowsko (czyli nierówno) zabawne Blue Moon.
Moje ciało nie wpływa na ten osąd; gdy przed ponad tygodniem ostrożnie kierowałem się do Berlinale Palast przy Placu Poczdamskim, fizycznie czułem się celująco, a obawy wynikały z samej destynacji. To oczywiście film Richarda Linklatera, ikony amerykańskiego indie, laureata dwóch reżyserskich Srebrnych Niedźwiedzi, twórcę trylogii Before… i Boyhooda. No ale to także film Richarda Linklatera, twórcy niemal dwóch tuzinów produkcji, które w większości nikogo nie obchodzą albo ich sukces w pełni przypisuje się charyzmie obsady. Reżyser ma już 65 lat, na szczyty wszedł przed trzema dekadami, a w opinii świata jego twórczy partnerzy go przyćmili i poszli dalej. Tworzenie paralel między reżyserem a Lorenzem Hartem nasuwa się samo, chciałoby się nazwać całość prywatnym krzykiem desperacji Teksańczyka. Diabeł tkwi jednak w szczegółach: reżyser nie przyłożył tu ręki do scenariusza, a całość na barkach dźwiga charyzmatyczna obsada. No i jeszcze jedno – to nie jest film o Lorenzu Harcie ani o Richardzie Linklaterze, lecz uniwersalna przypowieść. Gdyż śmierć, zapomnienie, odstawienie na boczny tor, bezsensowne uniezależnienie się od kogoś, kto nie odwzajemnia naszych uczuć, a w końcu poczucie porażki – to doświadczenia absolutne, wszechobecne jak omnipotentny Bóg i tlen, który marnujemy swoimi ulotnymi oddechami.
Film przebiera się w fatałaszki Allenowskiego O północy w Paryżu: zalewa ekran dialogami – wiecznymi i wypełnionymi mniej lub bardziej irytująco banalnym name-droppingiem (pojawienie się Stuarta Malutkiego z imienia sprawiło ból) osadza akcję w mającym wzbudzić pożyczoną nostalgię za martwą bohemą intelektualną barze, który filmuje w morderczej saturacji, nadającej wszystkiemu poświaty taniego plastiku; dodaje postać przywołaną z całkowicie innego porządku czasu i przestrzeni. To wszystko tylko formalne szarady, nostalgiczne wykręty dla widzów wciąż przywiązanych do estetyki sprzed dekad, której przywdziewanie stało się domeną Linklatera, by wspomnieć, chociażby wczesnonajntisowego Hit Mana (NASZA RECENZJA). Zasiadający na barowym stołku, parodiujący Casablankę, bełkoczący o swojej wielkości, pokracznie podrywający młodszych chłopaków i bezrozumnie zadurzony w tajemniczej Elisabeth Hart, chociaż zdaje się po prostu pijacko zabawiać tłum, w rzeczywistości toczy wielką grę. Mężczyzna rozstawia swoje słowa na planszy niczym Antonius Block w Siódmej pieczęci Bergmana, chcąc dzięki strategicznemu komediowemu monologowi skraść sobie kolejne lata, miesiące, tygodnie, dni, godziny… Protagonista nie szuka jednak zbawienia jak germański rycerz, lecz pragnie po raz ostatni poczuć się dla kogoś ważnym, przerwać rzuconą w jednym z otwierających dialogów klątwę: „w cudzych życiach jesteśmy tylko statystami”.
Właśnie zerwania tego prawidła, zaakceptowania faktu, że ona żyje pragnęła Maggie Kotka, tytułowa, acz w analizach przyćmiewana przez Bricka, bohaterka sztuki Tennessee Williamsa, gdy krzyczała mu w twarz „I am alive!”. W swoim najbardziej ikonicznym dialogu, desperackiej próbie przezwyciężenia ściany obojętności, jaką zakłamana rzeczywistość wybudowała wokół jej męża, na pytanie: „Co jest zwycięstwem kotki na gorącym blaszanym dachu?” odpowiada: „Just stayin’ on it, I guess. As long as she can”. Maggie, która chce wygrać – przetrwać na metaforycznym opierzeniu – nosi jednak czarne włosy. Piętno śmierci Skippera, odejścia niewinności, symbolizuje życzenie końca pogrążonego w autodestrukcyjnym szale używek i celibatu byłego sportowca. W Blue Moon znajdziemy jej blondwłosy odpowiednik w postaci dwudziestoletniej Elizabeth (Marrgaret Qualley), wzorowanej na anonimowej autorce listów do Harta, które posłużyły tu za kanwę scenariusza. Biało-złota piękność, kadrowana tak, by wydawać się nieludzko wyższa od bohatera Hawke’a, jest tu aniołem życia. Wyczekiwanym, usilnie zapowiadanym, bezkreśnie umiłowanym i uwielbionym przybyszem z innego świata mającym moc zbawienia barda, nadania mu życia wiecznego w pamięci przyszłych pokoleń. Gwiazda Substancji operuje innym słownikiem, inną dynamiką od otaczającego ją tłumu, nie ma wątpliwości, że jej postać „widziała iPhone”, te zabiegi podkreślają jej rolę ekranowego alter-ego widza, któremu pieśniarz chce zapaść w pamięć, skraść minuty przyszłego czasu.
To my mamy moc sprawczą wyrwania innych z otchłani zapomnienia, zazwyczaj brak nam jednak ochoty. Elizabeth odejdzie w ostatniej sceny z ekspartnerem Harta Rodgersem, my z nostalgią wspominać będziemy Dźwięki muzyki, a nie A Connecticut Yankee, a po wyjściu z sali zachwycać kolejnymi filmami. Blue Moon zatrze się w naszej pamięci, tak jak my zostaniemy statystami na wysypisku wspomnieć. Wszyscy – prędzej czy później.


Blue Moon
Rok: 2025
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Richard Linklater
Występują: Ethan Hawke, Margaret Qualley, Andrew Scott i inni
Dystrybucja: UIP
Ocena: 3,5/5