Od zakończenia tegorocznej edycji MFF w Berlinie miną zaraz dwa tygodnie, więc najwyższy czas zaprezentować nasze redakcyjne podsumowanie ostatniej imprezy pod przewodnictwem Carlo Chatriana i Mariette Rissenbeek. W tym roku Pełną Salę reprezentowało aż sześć osób i przywieźliśmy z Berlina dwadzieścia cztery teksty oraz cztery wywiady (część wciąż czeka na publikację). Tradycyjnie wraz z międzynarodowym gronem krytyków filmowych ocenialiśmy obejrzane na festiwalu dzieła w naszym gridzie. Poniżej przedstawiamy wybraną przez nas dziesiątkę najlepszych filmów tegorocznego Berlinale.
10. Arcadia 🇧🇬🇬🇷🇺🇸 reż. Yorgos Zois [ENCOUNTERS]
„Wszyscy święci balują w niebie” – śpiewał przed laty Krzysztof Cugowski – a miejscem tej potańcówki jest grecki, nadmorski bar Arkadia. Nieoczekiwanie, blisko ćwierć wieku po premierze legendarnego utworu Budki Suflera, jego niezamierzoną, acz niezwykle udaną trawestację na MFF w Berlinie zaprezentował Jorgos Zois. Startująca w konkursie Encounters Arcadia (2024) to jednak nie film tani, klasy B, a intrygujące spojrzenie na życie po życiu, współegzystencję nieba i ziemi oraz samotność po stracie.
Gdyby pobawić się w skojarzenia, akurat w kluczu kanadyjskim (bo czemu nie), film Greka wydaje się fuzją Antologii duchów miasta (2019) Denisa Côté z Klubem „Exotica” (1994) Atoma Egoyana. Z pierwszym dziełem Arcadię łączy punkt wyjściowy – tragedia z udziałem samochodu oraz podsycająca surrealistyczne poczucie niepewności obecność zmarłych w świecie żywych (a może żywych w świecie zmarłych?). Erotyczny thriller Egoyana to zaś obraz siostrzany zwłaszcza pod względem seksualnych rytuałów, zamkniętych w małej przestrzeni portali do innej rzeczywistości, stanowiących dla postaci źródła transgresji. Zois z podobną dbałością do obu wspomnianych reżyserów skupia się na symbolach – kodyfikuje konkretne wspomnienia i emocje w zachowaniach, przedmiotach czy lokacjach.
9. MY FAVOURITE CAKE 🇮🇷🇫🇷🇸🇪🇩🇪, reż. Maryam Moghaddam,
Behtash Sanaeeha [KONKURS]
Emerytki mogą być także heteroseksualne – po serii udanych queerowych filmów o romantyczności osób po siedemdziesiątce takich jak Dziedziczki, My dwie czy Suk Suk przychodzi czas na przypomnienie o tej dziurze w systemie. Perski duet Maryam Moghaddam i Behtash Sanaeeha robi to w swoim My Favourite Cake.
Największą siłę irańskiego obrazu niewątpliwie stanowi aktorstwo. Błyszczy zwłaszcza, posiadający imponujące CV mnogich seriali, w których występuje od lat 80., Esmaeel Mehrabi jako taksiarz-absztyfikant o imieniu Faramarz. Przygnieciony życiem i nieco zrezygnowany mężczyzna stanowi kontrapunkt dla swojej charyzmatycznej i zdecydowanej uwodzicielki. To w twarzy tego emerytowanego żołnierza swoje odbicie znajdują ulotność i ciężar egzystencji, wyborów niepodjętych, szans niewykorzystanych, okazji bezpowrotnie minionych. Noc, która dla Mahin stanowi przebudzenie z letargu, Faramarzowi jawi się raczej jako wyrzut sumienia. Przypomnienie od świata, jak zmarnował swoje lata na tej planecie własną biernością i strachem.
Nierówny poziom i wątpliwa wymowa zakończenia nie stają My Favourite Cake na przeszkodzie w byciu satysfakcjonującym crowdpleaserem, wspaniałym filmem dla całej rodziny, który doceni zarówno twoja babcia, jak i uczęszczająca do podstawówki córka. Można sobie zadawać pytanie, czy festiwalowe nagrody powinny promować ten rodzaj zachowawczego kina stylu zerowego, ale koniec końców to też jest jakiś aspekt X muzy.
8. The Great Yawn of History 🇮🇷, reż. Aliyar Rasti [ENCOUNTERS]
Arthur z La Chimery Alice Rohrwacher doznaje cudownych omdleń, gdy wyczuwa, że pod jego nogami mogą znajdować się grobowce wypełnione skarbami Etrusków. Podobny dar (a może przekleństwo?) posiada Beitollah, główny bohater pustynnej odysei The Great Yawn of History, pełnometrażowego debiutu Aliyara Rastiego, wyróżnionego w konkursie Encounters 74. edycji MFF w Berlinie.
Aliyar Rasti metaforyzuje podążanie za marzeniami, wykorzystując do tego konwencję kina drogi. Jak to w innych tego typu historiach, para głównych bohaterów na swojej trasie natrafia na postaci-symbole, rozwijające ich relację, ale również pchające do przodu całą fabułę. Tak też poznajemy kobietę samotnie uprawiającą poletko ryżowe po tym, jak cała jej rodzina wyemigrowała do miasta, podejrzliwego, acz życzliwego, właściciela hotelu, nękanego przez otoczenie bękarta czy Maaleka, szczwanego lisa w czarnej koszuli przyozdobionej podobiznami smoków, który na swoim motocyklu objawia się w najmniej spodziewanych miejscach. The Great Yawn of History nie sili się na bycie soczewką społecznych problemów Iranu, mimo że prezentuje szeroki przekrój nastrojów i światopoglądów. Idealizm zderza się tu ze skrajną przyziemnością, patos rozrzedza humor wysokich lotów, a umysły bohaterów częściej niż polityka zajmuje dociekanie prawdy na temat istnienia wyższych bytów.
7. Brief History of a Family 🇨🇳🇩🇰, reż. Lin Jianjie [PANORAMA]
Świecki frazes o rodzinie jako podstawowej komórce społeczeństwa na srebrnym ekranie dekonstruowano już wielokrotnie. Tak zdefiniowaną tkankę Lin mierzy jednak z dosłownie laboratoryjną dokładnością oraz świadomością klisz, których korzenie wykraczają daleko poza pokłady historii kina. Z jednej strony bierze bohaterów pod operatorski mikroskop, rysując paralele z rzeczywistym i metaforycznym układem krążenia – wszak reżyser ukończył biologię, zanim poświęcił czas kinu – z drugiej zaś puszcza oko do renesansowej ikonografii. W efekcie otrzymujemy Doni Tondo Michała Anioła z azjatyckim Jezuskiem o wirusowo-pasożytniczych ciągotach i głodnymi cudów opiekunami u jego boku.
Film opowiada bowiem historię majętnej pary, której nastoletni syn w koncertowy sposób nie spełnia pokładanych w nim nadziei: języki obce to jego pięta achillesowa, o jakiejkolwiek kulturalnej wrażliwości zapomnij, czas wolny – spędzany wyłącznie na elektronicznych wyścigach. A na dodatek z jakiegoś trudnego do wyjaśnienia powodu wcale nie ma ochoty przelecieć własnej matki, co wydaje się przecież kluczem do sukcesu oraz głównym motorem napędzania ambicji w greko-romańskim świecie. Tu Wei ma niemal wszystko pod nosem, ale po odbębnieniu obowiązków przychodzi pora na CS-a zamiast rodzinną terapię. Wtem szkolny wypadek sprawia, że w domowej świątyni niewyrażonych żali ląduje kolega z klasy, jego całkowite przeciwieństwo, uosobienie wymarzonego potomstwa – tego idącego w ślady ojca i pielęgnującego matczyną miłość. Wysokie wymagania to jednak nie powód do demonizowania starszyzny, wręcz przeciwnie – świadectwo niezaspokojonych potrzeb, które burzą równowagę analizowanego organizmu.
6. A Traveler's Needs 🇰🇷, reż. Hong Sang-soo [KONKURS]
Czasy się zmieniają, ale na Honga Sang-soo w Berlinie zawsze można liczyć. Szczypta nostalgii popijanej soju jeszcze nikomu nie zaszkodziła – szczególnie że południowokoreański reżyser rzadko wychodzi z formy. Nie wyważa żadnych drzwi, ale z wdziękiem przekracza progi tych, które już zostały otwarte.
Tym razem damą ekranu jest Isabelle Huppert w roli Iris, domorosłej nauczycielki francuskiego. Za czym przyjechała do Korei – tego nie wie nikt. Mimo że doświadczenia pedagogicznego jej brak, a frywolna natura pozwala zdekoncentrować się każdą bzdurką, to dla Francuzki w obcym kraju naturalnym wyborem zawodowym zostaje oczywiście nauczanie języka. Ta ruda pani nie jest typową anglistką (co by nie rozrzedzać najbardziej powszechnego skojarzenia z edukacją lingwistyczną o jej inne przykłady) – nikt tu w ciążę nie zachodzi. Bliżej jej do bujającej w obłokach plastyczki albo zaangażowanej polonistki, która ma w sobie jakiś nieodgadniony czar i tok myślenia.
Punkt wyjścia Hong wybiera solidny i potencjalnie humorystyczny (kto kiedykolwiek korzystał z przysłowiowych „korków”, wie, o czym mówię). Jako portrecista cichego ekranowego dyskomfortu radzi sobie dobrze nie od dziś. Statyczna formuła mise en scène uwypukla niezręczności, jakby nawet przedmiotom otaczającym bohaterów nie w smak było towarzyszenie im w tych zajęciach. Choć A Traveler’s Needs generalnie nie zbacza ze ścieżek, które Hong Sang-soo sobie wydeptał, szczególnie w ostatnich latach, to na pierwszy plan paralelnego krajobrazu wysuwa się jeden konkretny tytuł – Kobieta, która uciekła [2020, NASZA RECENZJA]. Wiecznie młodą Kim Min-hee zastępuje wiecznie z innego świata Isabelle Huppert. Kota – wyglądający zza okna pies. Przyjaciółki odbijające jak w zwierciadle życiowe sytuacje kobiet w Korei – gospodarze domowych ognisk uchylających rąbka rodzinnych tajemnic. Soju już się tu nie pije, bo jak powiedział sam twórca na konferencji prasowej: na mocniejsze trunki jest już za stary. Teraz jego filmy będą więc pewnie smakowały makgeolli. Rozmawia się tu trochę o życiu, a trochę o wszystkim innym. Nie wiadomo też, jak się zachować, bo bohaterowie jakby sami gubią się, na którym stopniu znajomości są.
5. Dormir de olhos abertos 🇧🇷🇹🇼🇦🇷🇩🇪, reż. Nele Wohlatz [ENCOUNTERS]
Berlińska sekcja Encounters, która zaserwowała nam rok temu jeden z najsubtelniejszych obrazów imigracji w historii kina (zanurzone w mszasto-grzybkowej zupie z empatii i bliskości Na miejscu) ponownie zatem oferuje nieoczywisty portret tożsamościowego potpourri. Nomadyczna wrażliwość w najnowszym wydaniu sięga jednak po nieco inne metafory, snując hipotezy o cielesnych zapachach modyfikowanych lokalną dietą i mikroklimatem. To nozdrza opisują różnicę między lenistwem nadmorskich spacerowiczów i skostnieniem klasowej tkanki niedawnego gospodarza Mundialu a marszem chińskiej maszyny wojennej ku ekonomicznej dominacji – wspomnienia Azji brzmią jak socrealistyczna propaganda powojennej Polski, gdzie nie sposób było przejść dwukrotnie tą samą ulicą bez wyraźnych zmian w architekturze. Idiosynkrazja odoru mieni się niczym bizarny patriotyczny sztandar wyjęty przed starciem z kulturową asymilacją. Czy coś „tego typu” – jak mawiał łódzki patostreamer – bo jeśli Wohlatz czegoś unika, to dydaktycznej konkluzywności, która nie przystoi anegdotycznej manierze opowiadania.
Narracyjna strategia znajduje odzwierciedlenie w szkatułkowej strukturze utworu – znalazłszy pudełko zapisanych kartek pocztowych, Ah zanurza się w świecie relacjonowanym na tyłach papierowych suwenirów. Pocztówkowość przyjęło się zresztą traktować w kinie dość pejoratywnie, więc miło dla odmiany doświadczyć odwrócenia, a za pomocą pozbawionych adresata listów emigrować do podrównikowej krainy i dryfować po morzu niepewności wraz z bohaterami autobiograficznej książki-kolekcji. Jej autorka pełni dla ramowej postaci funkcję swoistego awatara uczuć, podobnie jak ekranowe kreacje służą widzowi w odnalezieniu własnych rozterek. Bo w gruncie rzeczy zdradzamy wzajemnie historie, by ulżyć pragnieniu dzielenia się afektami, które nabiorą dopiero kształtu w procesie werbalizacji – nie z ciekawości, nie z kompulsywnej potrzeby konsumpcji.
4. A Different Man 🇺🇸, reż. Aaron Schimberg [KONKURS]
Jeden z najciekawszych głosów amerykańskiego kina niezależnego Aaron Schimberg, po realizacji dwóch niskobudżetowych amatorskich produkcji w końcu, dzięki wsparciu A24 ma okazję zachwycić swoją kreatywnością na szerszej scenie. W A Different Man proponuje rozwinięcie i pogłębienie rozważań i tematów zaprezentowanych w jego Uwięzionych (2018; pokazywany na American Film Festival obraz za darmo i legalnie możecie zobaczyć TUTAJ) a efekt każe nam się zastanowić: co gdyby Bo się boi było dobrym i zabawnym filmem, a nie pokracznym trzygodzinnym potworkiem napisanym przez edgy licealistę?
W oczywisty sposób A Different Man wpisuje się w pełną kinowych arcydzieł tradycję filmowych rozważań nad relacją między fizis a psyche. Inaczej jednak niż w Oczach bez twarzy Franju i Twarzy innego Teshigahary obcość nowej powierzchowności nie wynika z cudzości proweniencji, lecz z jej paradoksalnej sztuczności czy fałszywości. Budowanie samego siebie poprzez negację elementu tożsamości pcha jednostkę, zgodnie z myślą filmu Schimberga, ku zagładzie pojęcia prostego faktu, iż to my sami jesteśmy swoim największym problemem. A żadna pojedyncza cecha nie istnieje w oderwaniu od całości człowieka, ergo jej korekcja nie może zmienić tego problemu istoty.
Pieczołowicie dopracowany scenariusz napisany został na kształt spirali. Co jakiś czas powracają analogiczne do siebie sceny, w których jednak bohaterowie znajdują się w innych pozycjach, zamieniają się wzajemnie miejscami. Rozedrgany Edward/Guy raz jest wczesnym Woodym Allenem, by przez Trelkovsky’ego z Lokatora i Patricka Batemana dotrzeć do schyłkowej Lydii Tár. A to wszystko napędza kreatywny jazzowy soundtrack Umberto Smerilliego.
3. Nie jestem wszystkim, czego pragnę 🇨🇿, reż. Klára Tasovská
[PANORAMA DOKUMENTE]
Libuše Jarcovjáková w wywiadzie dla magazynu Heroine powiedziała „Nigdy nie poszłam do pubu bez aparatu i nigdy nie wyszłam bez zrobienia zdjęcia. Miałam aparat wszędzie, gdzie mieszkałam, przynajmniej w toalecie”. A do pubów chodziła często, jako córka pary malarzy i protegowana Ester Krumbachovej – stałej kostiumografki Věry Chytilovej, scenarzystki Stokrotek, Młota na czarownice czy Walerii i tygodnia cudów – żyła w sercu praskiej bohemy lat 60. i 70. Prawdopodobnie właśnie ta znajomość sprawiła, że Jarcovjáková dysponowała wtedy, zdaje się, nieograniczonym zapasem klisz fotograficznych i, niczym Nan Goldin i Vivian Maier za oceanem, wykorzystywała go w wiecznej desperackiej próbie unieśmiertelnienia chwil i emocji. Podczas gdy bohaterka Całego tego piękna i krwi z pietyzmem ustawiała swoje modelki w odpowiednich pozach, Czeszka obsesyjnie „pociągała za spust”, jakby chciała ożywić obrazy, przenieść Muybridge’owskie studium ruchu do rzeczywistości praskiej speluny. Mimo dekad aktywności światowa publika usłyszała o niej dopiero w 2019 roku, gdy w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat Jarcovjáková po raz pierwszy otrzymała własną wystawę – w ramach festiwalu fotografii we francuskim Arles. Z dnia na dzień stała się gwiazdą.
W Nie jestem wszystkim, czego pragnę, głos oddano artystce i jej pracom. Całość to autobiograficzny monolog samej Jarcovjákovej towarzyszący montażowi jej zdjęć. Wciąż znajdująca się na początku swojej reżyserskiej drogi Klára Tasovská wraz z tworzącym do tej pory, głównie krótkie metraże, montażystą Alexandrem Kashcheevem nie ograniczają jednak roli zdjęć wyłącznie do ilustracyjności. Ożywiają oni prace Czeszki, fotografie przenikają się w onirycznym ciągu ulotnych obrazów i chwil, a chwilę później rozbłyskują kolorami w rytm elektronicznej muzyki – impreza w gejowskim klubie po czterdziestu latach znów się budzi. To, co intymne, miesza się z publicznym, to, co minione – z aktualnym w dzikim melanżu pragnienia wolności. Cytując znów bohaterkę: „dużo wina, jedzenia i tańców”.
2. Pepe 🇩🇴🇳🇦🇩🇪🇫🇷, reż. Nelson Carlos De Los Santos Arias [KONKURS]
Pepe to rozciągnięta na trzy dekady poetycka baśń o krzywdzie, której doznają maluczcy w wyniku decyzji wielkich tego świata; w wyniku wyborów, których ze swojej pozycji nie są w stanie pojąć umysłami. Widza prowadzi dowcipny, ale też przepełniony starczą mądrością długowiecznego enta, monolog wygłaszany przez duszę martwego hipopotama, który przerywany jest dla rodzajowych scenek poświęconych ludzkiej perspektywie. Dostaniemy m.in. seidlowską z ducha sekwencję o wycieczce bogatych Niemców do Namibii w 1982 roku, podczas której eksponowane jest podejście zadufanych Europejczyków tak do dzikiej przyrody, jak i afrykańskich ludów rdzennych, oraz opowieść o prowincjonalnych kolumbijskich wyborach miss, gdzie z kolei inspirując się Lavem Diazem, reżyser mówi o problemach regionu i ambicjach młodych. Problem stanowi jednak absolutne bałaganiarstwo całości. Następujące po sobie ujęcia mają przypadkową szatę kolorystyczną, co rusz zmieniają się kamery i obiektywy, a jedna kilkudziesięciosekundowa scena w końcówce bez żadnego powodu nagle ma inne aspect ratio.
Pepe irytuje, w pierwszej reakcji – rozczarowuje. Jest to jednak jeden z tych obrazów, które po seansie zamieszkują w głowie widza i tam niczym larwy powoli rosną, żywiąc się rozważaniami nosiciela. Czy na koniec faktycznie rodzi się piękny motyl, a może to tylko projekcja uszkodzonego mózgu? Niezależnie od tego, jak odpowiecie sobie na to pytanie, już parę dni po przyszłym seansie, Nelson Carlo de los Santos Arias przygotował coś całkowicie innego niż reszta konkursowych propozycji – film z artystycznymi i formalnymi ambicjami, który faktycznie pozwala na głębszą analizę i zasługuje na uwagę oraz polowanie na przyszłych festiwalach.
1. Denk bloß nicht ich heule 🇩🇪, reż. Frank Vogel (1965/1990) [RETROSPEKTIVE]
Delegaci zgromadzeni na 11 plenum Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności obrady rozpoczęli od podwójnego seansu najnowszych filmów wytwórni DEFA. To państwowe studio było właśnie w szczytowym okresie swojej kreatywności, inspirujący się francuskimi nowofalowcami reżyserowie korzystali z tymczasowo danej im większej wolności twórczej – jednego z elementów propagandowej narracji NRD wokół budowy Muru. Niemcy jednocześnie przechodziły intensywne reformy gospodarcze (NÖS), a pierwszy sekretarz Walter Ulbricht był zaufanym człowiekiem Nikity Chruszczowa. Wszystko wyglądało dobrze dla Wschodnich Niemiec, aż do 14 października 1964 roku, kiedy to władzę na Kremlu przejął Leonid Breżniew, a na władze NSPJ padł blady strach.
Jedenaste plenum miało skupić się na analizie gospodarczej sytuacji NRD, lęk pchnął jednak Komitet Centralny do rozpoczęcia go od podwójnego seansu filmowego. To właśnie filmowców i ludzi kultury oskarżono o wywrotowość i antykomunizm, a głównym „winowajcą” stał się gorliwy socjalista i założyciel DEFY Kurt Maetzig przez swój obraz Królik doświadczalny to ja. Podczas plenum zakazano dystrybucji dwunastu filmów, które na ćwierć wieku trafiły na półki – na cześć produkcji Maetzinga zostały one ochrzczone jako Filmy królicze (Kannichenfilme).
Drugim z arcydzieł, jakie mieli zobaczyć, a następnie zakazać, polityczni kacykowie było Denk bloß nicht, ich heule Franka Vogela — przepięknie nakręcony w szerokich kadrach Güntera Osta obraz bezsilności i pogubienia młodego pokolenia. Dziejący się w Weimarze i okolicznych wsiach film portretuje kilka tygodni z życia Petera, wydalonego ze szkoły za „antypaństwowość” nastolatka. Jego ojciec, cinkciarz i wieczny hedonistyczny spryciarz, umierając, zostawia mu trochę marek i dolarów „na przehulanie”, lecz czy to wystarczy, by znaleźć sens? Denk bloß nicht, ich heule adresuje hipokryzję państwa opartego na wielkich hasłach i deklaratywności z obywatelami starającymi się zagłuszyć własną pustkę i brak nadziei. Nie ma tu jednak oceny z artystycznego piedestału, a brud i frustracje codzienności, nawet jeśli chwilami całkiem wystawnej. To prawdopodobnie najbardziej fascynująca pozycja tegorocznego Berlinale, która przywodzi na myśl zwłaszcza wczesną twórczość naszego Jerzego Skolimowskiego. Film wypełniony humorem i desperacją o Republice, która wciąż nie może się wydostać z traumy II wojny światowej.