Tim Burton wrócił na stare śmieci, ale okazało się, że podzielił los Maitlandów – bohaterów pierwszej części Soku z żuka – bo także do jego domu ktoś w międzyczasie wtargnął i zaaranżował wnętrze na nowo. Udało się je odrestaurować, zabrakło natomiast pomysłu na to, co z nim później zrobić.
Sala kinowa pełna młodzieży na premierowym pokazie to najlepszy dowód na to, że Sok z żuka zdołał oprzeć się upływowi czasu, ale jak tego dokonał, skoro po filmie z 1988 roku ukazały się jeszcze tylko kreskówka (z lepszym tłumaczeniem tytułu, bo Żukosoczek dałoby się zastosować do sequela) i gra wideo na Gameboya oraz NES-a, a później ślad po nim zaginął? Długowieczność najprawdopodobniej zawdzięcza nieprzystawaniu do hollywoodzkich standardów, zarówno tych sprzed blisko czterech dekad, jak i współczesnych.
Na skalę mikro o tym, że jest w Burtonie coś dziwnego i osobliwego publiczność mogła się przekonać w 1985 roku, kiedy na ekrany trafił jego pełnometrażowy debiut – Wielka przygoda Pee Wee Hermana, pierwszy film bazujący na popularnym programie telewizyjnym The Pee-Wee Herman Show. Wcielający się w tytułowego dziwaka Paul Reubens nalegał na tę współpracę po obejrzeniu dwóch krótkometrażowych animacji, Vincent i Frankenweenie, które odczytał jako sygnał, że w końcu odnalazł bratnią duszę.
Początkujący reżyser (zaledwie kilka lat wcześniej stawiał pierwsze kroki w branży jako animator i rysownik w Walt Disney Animation Studios) skorzystał z okazji, by przetestować giętkość granic wytyczonych przez duże studia filmowe, a kiedy okazało się, że nie napotkał na opór, przy kolejnej okazji popuścił wodze fantazji. Sięgnął po horrorową, złagodzoną czarnym humorem symbolikę śmierci, po rysunki Edwarda Goreya, bajki dla dzieci z czasów, gdy niemal wszystkie kończyły się śmiercią albo krzywdą jej bohaterów i bohaterek, po cartoonowy gotyk i praktyczne efekty specjalne wyciągnięte wprost z niskobudżetowych filmów klasy B. Podczas pracy nad Sokiem z żuka narodził się jego styl i chociaż z czasem został zakładnikiem własnej wyobraźni, po tych wszystkich latach nadal odznacza się rzadko spotykanym rodzajem oryginalności. Tylko kilka innych osób jest w stanie skuteczniej potwierdzić swoją tożsamość krótką scenką niż podpisem, między innymi Wes Anderson, Spike Lee, Edgar Wright czy Lloyd Kaufman.

Fantastyczne uniwersum Burtona wciąga z wielką siłą nie tylko za sprawą plastyczności i wielobarwności, ale również ze względu na stałe przenikanie do świata realnego. Żeby się do niego dostać, zgodnie z baśniowymi prawidłami, należy odnaleźć tajne przejście – jak peron numer 9 i trzy czwarte albo starą szafę – ale wbrew nim, ruch pomiędzy wymiarami odbywa się dwustronnie i nieprzerwanie. Drzwi nie zatrzaskują się za bohaterami i bohaterkami aż do wykonania popychającego fabułę naprzód zadania jak w Czarnoksiężniku z Oz, Labiryncie Jima Hensona czy nawet Akademii pana Kleksa. Pozostają otwarte na oścież, jedno przenika się z drugim, normalne z paranormalnym. W rezultacie łatwiej się w tym miejscu zadomowić, a powrót do niego nie wymaga oswajania, nawet po ponad trzech i pół dekadzie z dala od rewirów, w których urzęduje słynny bioegzorcysta w pasiastym garniturze.
Z tego zadania Beetlejuice Beetlejuice wywiązuje się bezbłędnie – już identyczne napisy początkowe i kilka spojrzeń na znajome miasteczko sprawiają, że można się poczuć jak u siebie. Kiedy do tego wybrzmiewa znajoma muzyka Danny’ego Elfmana – intensywna i stale przekształcająca się jak w wariackim śnie tytułowego bohatera, z charakterystycznym offbeatem sekcji dętej, która po wykonaniu głównego motywu prawdopodobnie musi przejść kontrolę pulmonologiczną – z miejsca można zapomnieć Burtonowi wszystkie wpadki z ostatnich lat, łącznie z Dumbo, bo wydaje się, że serialowa terapia z Wednesday dobrze mu zrobiła i wrócił do dawnej formy. To jednak tylko w połowie prawda.
Wizualnie na ogół jest po staremu, czyli tak, jak chyba wszyscy chcieliby, żeby Burton zawsze kręcił. Cyfra oczywiście nie ma uroku taśmy 35mm, co szczególnie uwydatnia kontrast wpisany w seans maratonowy obydwu części, ale nastrój został odtworzony wzorowo… Poza tym jednym momentem, kiedy poznajemy tragiczne losy pożartego przez rekina Charlesa Deetza. Wydawać by się mogło, że to idealna okazja, by pokazać nieco firmowej dla reżysera makabry, ten postanowił jednak przyspieszyć tętno publiczności w inny sposób – sięgając po animację rodem z kreskówek emitowanych na kanale MiniMini. Serce momentalnie zaczyna kołatać, a w głowie kumuluje się groza i roi się od pytań o to, czy tak będą teraz wyglądać pustynne robale i inne cuda z zaświatów, czy to tylko jednorazowy wybryk.

Najwyraźniej Burton na dobre porzucił standardy obowiązujące w kinie familijnym Disneya, ale Dumbo wciąż rzuca na niego cień. Na szczęście ten przerażająco normalny zabieg nie został później powtórzony, co tym bardziej nakazuje jednak kwestionowanie zasadności jego użycia. Można się domyślać powodu, dla którego postać graną w oryginale przez Jeffreya Jonesa pozbawiono głowy i ramion, a on sam nie został zaproszony do ponownego wcielenia się w rolę ojca Lydii – przed dwudziestoma laty został skazany za posiadanie i dystrybuowanie dziecięcej pornografii, w konsekwencji czego do końca życia będzie widniał w rejestrze przestępców seksualnych – trudno natomiast zrozumieć, dlaczego zapadła decyzja o przyjęciu wyświechtanej estetyki piksarowych imitacji. Być może reżyser chciał ukazać śmierć jednego ze swoich bohaterów w wyjątkowo przerażający sposób i niczego straszniejszego nie był w stanie wymyślić.
Im dalej, tym coraz więcej decyzji fabularnych Burtona i scenarzystów wydaje się albo do niczego nie prowadzić, albo zapędzać ich w kozi róg. Punktem wyjściowym jest pytanie o to, co stało się z ponurą, gotycką nastolatką, która latami inspirowała rówieśniczki na całym globie, gdy wreszcie dorosła i sama została matką? Problem w tym, że odpowiedź pada niemal natychmiast – teraz to ona jest nudnym zgredem irytującym własną córkę, Astrid (Jenna Ortega). Dynamika tria, uzupełnionego przez Delię Deetz (Catherine O’Hara), przyciąga uwagę, przypominają inne trzy kobiety po przejściach z trzech pokoleń – te z trylogii Halloween Davida Gordona Greena, ale zamiast skupić się na trudnych relacjach pomiędzy nimi, Burton nieustannie skacze od miejsca do miejsca, od postaci do postaci. Za wiarygodnie umotywowany można uznać jeszcze tylko wątek Żukosoczka domagającego się dopełnienia dawnej obietnicy i przystąpienia do długo odraczanego ślubu, wszystkie pozostałe sztucznie pompują metraż.
Delores (Monica Bellucci), pierwsza żona tytułowego antybohatera, snuje się za nim z morderczymi intencjami, ale bez determinacji przypominającej T-1000 polującego na Johna Connora. Jeremy (Arthur Conti) wciąga Astrid w niebezpieczny romans, ale problem zostaje rozwiązany dosłownie po wciśnięciu jednego guzika. Rory (Justin Theroux) z nieszkodliwego ciamajdy w minutę urasta do rangi suplementowego czarnego charakteru. Wolf Jackson (Willem Dafoe) niby prowadzi policyjne śledztwo, a faktycznie służy jawnemu drwieniu ze schematycznych twardych gliniarzy z filmów sprzed lat. Jest tak bardzo dygresyjnym i oderwanym od reszty filmu bohaterem, że sceny z nim równie dobrze można by wkleić do Policji zastępczej albo Nagiej broni, ale tego rodzaje produkcje już nie powstają, więc gdzie jest żart? Skoro jednak Burtonowi wydaje się, że nawiązanie do Soul Train – muzycznego programu z lat 70. – w scenie z pociągiem dla dusz będzie dzisiaj łatwe do odczytania dla publiczności, to może nie ma się czemu dziwić…

Pierwszy film miał jasno zarysowaną oś fabularną. Scenarzysta Michael McDowell z jednej strony chciał spróbować sił w estetyce grozy podanej w przystępnej dla młodszego widza formie, na co zaczynała panować moda (za sprawą między innymi Pogromców Duchów czy Ducha), z drugiej nie podobał mu się napływ nowobogackich mieszczuchów do jego niewielkiego Medford w stanie Massachusetts i na tym stoi fundament jego historii. Pierwotnie poszedł wprawdzie w kierunku bezpardonowego horroru (dość wspomnieć, że Żukosoczek miał napastować seksualnie Lydię, a nie usilnie próbować się z nią ożenić, co Warner Bros. chciało zrealizować rękoma Wesa Cravena), ale od początku jasne było, o czym chciał opowiedzieć. Dlatego chociaż – podobnie jak w sequelu – postaci było wiele (trudno nawet stwierdzić, kto jest głównym bohaterem – Lydia, Maitlandowie i Beetlejuice mają równe prawa do tego tytułu), nie zachodziła konieczność wymyślania im romansów, tragicznych doświadczeń rodzinnych i innych pretekstów, by mieli czym się zająć na planie. Z kolei w Beetlejuice Beetlejuice do tego stopnia brakuje kierunku, że największe emocje na sali wzbudziło rozpoznanie halloweenowego stroju Astrid przez jej nowo poznanego chłopaka: Maria Curie, francuska chemiczka, na co tłum zareagował niemal w unisono: Polska!
Na domiar złego Burton sili się na komentarz społeczny, choć niewiele ma na ledwo napoczęte tematy do powiedzenia. Zdaje się trochę naigrawać z proekologicznych ideałów Astrid, ale trochę też wspiera ją; wspomina o mrocznej stronie show-businessu, gdy na początku filmu Lydia zażywa uspakajające pigułki, ale nigdy do tego wątku nie wraca; żartuje sobie z influencerów wciągniętych przez ekrany własnych telefonów, jakbyśmy wszyscy od co najmniej dekady nie wiedzieli, że właśnie tam mieszkają. Odrobinę więcej wycisnął z wytykania niedorzeczności i pretensjonalność sztuki współczesnej, ale to pomysł McDowella, wykorzystany również w 1988 roku.
Na przestrzeni lat ukuto kilka pomysłów na to, co dalej z Sokiem z żuka zrobić. Sukces filmu okazał się tak wielki (siedemdziesiąt trzy miliony dolarów wpływów przy budżecie wynoszącym ledwie trzynaście), że studio było gotowe na wszystko, by go powtórzyć. Michael Keaton nie zgłaszał zastrzeżeń przed ponownym wcieleniem się w jedną z najpaskudniejszych kreatur zamieszkujących zaświaty, ale Burton chciał realizować inne pomysły. Żeby wreszcie pozbyć się natrętnych producentów, rzucił nawet zaporową propozycję nakręcenia Beetlejuice Goes Hawaiian, ale – ku jego zaskoczeniu – rozważano ją na poważnie, a po kolejnej odmowie zawędrowała do Kevina Smitha (na szczęście nie dał się skusić). Beetlejuice Beetlejuice wydaje się najbezpieczniejszym możliwym rozwiązaniem. Nie żeruje na nostalgii w tak ordynarny sposób, jak ostatnie wcielenia Indiany Jonesa albo Pogromców Duchów, ale to strawa przede wszystkim dla oka. Zaspokojenie wieloletniego marzenia fanów i fanek o tym, by Tim Burton znowu był sobą sprzed lat. Napisana na kolanie historyjka, nie może przeszkodzić temu satysfakcjonującemu uczuciu, ale kto zasiądzie przed ekranem bez niego, może się poczuć znużony i zawiedziony.

Beetlejuice Beetlejuice
Rok: 2024
Kraj produkcji: USA
Reżyseria: Tim Burton
Występują: Michael Keaton, Winona Ryder, Jenna Ortega i inni
Dystrybucja: Warner Bros.
Ocena: 3,5/5