Diabeł za kółkiem – recenzja filmu „Baby Driver”

Edgar Wright to twórca, który już kilkukrotnie udowodnił, że potrafi przygotować wykwintne danie z popkulturowej pulpy, zdobywając tym serca widzów. Serwował nam już zombie, kosmitów, śmiał się z kina akcji i opowiadał językiem gier wideo. W „Baby Driver” postanowił przelać na ekran swoją miłość do muzyki, realizując prawie dwugodzinny teledysk w konwencji vintage heist movie.

Muszę przyznać, że początkowo byłem nastawiony dość sceptycznie, mimo dużej dozy zaufania do reżysera. Bazując na materiałach promocyjnych, odgrywający główną rolę Ansel Elgort jawił mi się jako wymoczkowata kopia Jamesa Deana i obawiałem się, że to obsadowy strzał w stopę. Do tego nie jestem entuzjastą teledyskowej narracji, nawet w pastiszowej formie. Obawy zostały rozwiane od razu we wstępie, podmuchem towarzyszącym ruszającemu z piskiem opon Subaru WRX w rytm „Bellbottoms”. Wówczas byłem już pewien, że to moje kino.

Fabuła jest pretekstowa, ale dzięki przyjętej konwencji w niczym to filmowi nie ujmuje. Tytułowy Baby to młody  kierowca na usługach lokalnego gangstera Doca (Kevin Spacey).  Prywatnie introwertyk i meloman nie rozstający się ze swoim iPodem.  Jako dziecko uległ bowiem wypadkowi, w wyniku którego permanentnie słyszy szumy w uszach. Tylko dzięki muzyce jest w stanie je zagłuszyć. Dlatego żyje, oddycha i przede wszystkim jeździ dosłownie w rytm przygotowanej na każdą okazję playlisty. A my razem z nim zanurzamy się w ten świat pełen efektownych pościgów i wystrzałowych numerów. Poprzez bohatera, udało się to, co tak dobrze zagrało w „Strażnikach Galaktyki”,  czyli uczynienie  soundtracku istotnym elementem fabuły i dzięki utworom Queen, The Beach Boys czy T-Rex, nadanie całości stylowego retro sznytu. Przy czym często nie są to ograne przez wszystkie stacje radiowe szlagiery, a prawdziwe perełki z głębi dyskografii.

Pomysł na tę produkcję zrodził się już w 2003 roku, z teledysku do „Blue Song”, który Wright zrealizował dla brytyjskiej grupy Mint Royale. Koncept ostatecznie ewoluował do pełnego metrażu, ale teledyskowy rodowód podkreślany tu jest prawie w każdej scenie. Co zazwyczaj odbieram jako wadę, reżyser potrafił przekuć w największy atut. Nietypowe podejście do montażu, gdzie poszczególne ujęcia sklejane są pod wcześniej przygotowany utwór, budzi skojarzenia z musicalami, którym „Baby Driver” jednak zdecydowanie nie jest. Tutaj cały pierwszy, drugi, a czasem nawet trzeci plan zdaje się tańczyć pod dyktando twórcy. W  scenach akcji, każdy zakręt, stłuczka czy wystrzał ma swoje odzwierciedlenie w muzyce. Ale nie tylko. O perfekcyjną synchronizację obrazu z muzyką zadbano też w mniej dynamicznych scenach, takich jak wyjście do sklepu po kawę. Montaż warty wszystkich nagród świata.

Nie rozpływałbym się tak nad filmem, jeśli byłby jedynie wideoklipem. Prawda, to przede wszystkim zabawa formą, ale reżyser potrafił zbudować wokół zamiłowania do Stanów minionego wieku, muzyki i pościgów, całkiem angażującą fabułę. Owszem, osiąga swój cel prostymi, sprawdzonymi środkami – efektowną żonglerką gatunkową i komiksowym przerysowaniem, ale w ramach kina rozrywkowego sprawdza się to doskonale. Nie parodiuje, jednak jak zwykł to robić w poprzednich filmach, a tworzy pastisz i podchodzi do głównego bohatera ze szczerą czułością. Za pomocą  krótkich dialogów i retrospekcji, sprawnie kreuje Baby’ego i jasno określa jego motywacje. Niestety nie można tego powiedzieć o wszystkich postaciach. Niektóre z nich da się opisać za pomocą kilku przymiotników. Trochę tuszuje to przyzwoita gra aktorska, szczególnie Jamie’ego Foxxa i Johna Hamma, którzy usiłowali wycisnąć ze swoich bohaterów  ile się dało, ale w niektórych momentach odrobinę razi umowność scenariusza. Mam też mały problem z rolą Kevina Spaceya, do którego Frank Underwood najwyraźniej przylgnął tak mocno, że zdaje się jechać na autopilocie od czasu występu w „House of Cards”. Jego Doc to też najmniej konsekwentnie napisana postać w filmie.

Nie sposób nie docenić „Baby Drivera” nie tylko za ogrom pracy włożonej w stronę techniczną (wszystkie sceny pościgów zostały wykonane bez użycia CGI), ale też za wylewającą się  na każdym kroku z ekranu, szczerą miłość Wrighta do kina, muzyki i swojej pracy. Tyle serca włożonego w film widziałem ostatnio  tylko w „La La Landzie”.

Grzegorz Narożny

Baby Driver


Rok: 2017

Gatunek: akcja, komedia

Twórcy: Edgar Wright

Występują: Ansel Elgort, Kevin Spacey, Lilly James, Jamie Foxx, John Hamm i inni

Ocena: 4/5