Synalek Wania – recenzja filmu „Anora” – Cannes 2024

W drugim akcie musicalu Stephena Sondheima Tajemnice lasu Kopciuszek orientuje się, że Książę jest niewiernym mężem i frustrująco pustym człowiekiem, a wymarzony związek stanowi pułapkę. Koniec końców ma ona jednak szczęście, doświadczyła spełnienia się snu i bezpiecznie wylądowała jako element nowej patchworkowej rodziny. Więc może dla ubogiej seksworkerki, córki uzbeckich imigrantów próbującej przetrwać Nowym Jorku, nawet tak zmieniona baśń wciąż pozostaje kusząca? Na to pytanie odpowiada Anora Seana Bakera zdobywczyni Złotej Palmy na właśnie zakończonym festiwalu w Cannes.

Ani (Mikey Madison) to gwiazda brooklińskiego klubu dla dorosłych Headquarter. Dziewczyna jest nie tylko piękna i wysportowana, ale także zabawna, charyzmatyczna i – co prawda z okropnym akcentem – potrafi mówić po rosyjsku. Ten zbiór cech czyni z niej idealny „haczyk” na wszelkich wahających się, czy zaszaleć, oraz – co najważniejsze – multimilionerów i ich rodziny, ludzi uwielbiających szastać na imprezach małymi fortunami. W pracy poznaje Wanię (Mark Eldelstein), niedojrzałą i naiwną, chociaż niewątpliwie w tym uroczą latorośl pewnego oligarchy. Lap dance prowadzi do wizyty prywatnej, ta do zlecenia na cały tydzień, a ono kończy się ślubem. Wtedy ekskrementy uderzają w wiatrak.

Ani, a raczej Anora, bo tak brzmi jej imię w dokumentach, nie jest zainteresowaną tylko pieniędzmi gold diggerką. Wychowana na Pretty Woman dwudziestotrzylatka w słodkich słówkach młodszego chłopaka i racjonalnym uzasadnieniu jego potrzeby błyskawicznego małżeństwa – chęci nabycia przez niego amerykańskiego obywatelstwa – autentycznie widzi możliwość szczęśliwego związku i wspólnej przyszłości. Wania może nigdy nie trzeźwieje, szczytem rozrywki jest dla niego palenie trawy i kradzież cukierków z małego sklepiku przy plaży, a w łóżku ma grację prawiczka, który raz w życiu zobaczył film porno. Z drugiej strony jest jednak sympatyczny, zabawny, bogaty i co chwila powtarza, jak ją kocha. Szkoda tylko, że jest tchórzem. Gdy przybywa rodzinna grupa interwencyjna w składzie: ormiański pop Toros (niezapomniany taksówkarz Razmik z Mandarynki – Karren Karagulian), jego brat, drobny gangster Garnik (Vachagan „Vache” Tovmasyan) oraz karczek do ochrony Igor (Jurij Borisow, czołowy rosyjski aktor młodego pokolenia znany m.in. z Przedziału nr 6, Gorączki oraz Kapitan Wołkonogow uciekł), dumny małżonek bez chwili wątpliwości czmycha przez drzwi, nie czekając, aż jego waleczna żona zorientuje się, co się dzieje, albo chociaż założy spodnie.

Anora dzieli się na trzy wyraźnie inne stylistycznie części. Pierwszy akt to zasadniczo jedna wielka, napędzana wódką, kokainą i ketaminą dzika impreza. Klub, sypialnia, willa, Las Vegas, plaża, miejscówki zmieniają się jak w kalejdoskopie, lecz pragnienie zerwania relacji z rzeczywistością przy pomocy używek pozostaje emocją dominującą. Nie ma tam potu i brudu Skins czy zwierzęcego rozerotyzowania Mektouba, wszystko – zupełnie inaczej niż zazwyczaj u Bakera – jest czyste, bezproblemowe, ekscytujące i paradoksalnie uporządkowane. Zabieg ten dodatkowo odrealnia świat utracjuszy oligarszego majątku, jak w baśniach  tworząc teflonową powłokę supremacji nad tym, co codzienne i dostępne. Drugi akt niszczy tę iluzję, a może pokazuje jej koszt. Opisane akapit wcześniej trio plus nasza tytułowa protagonistka najpierw w serii krzyków, ciosów, kłótni, żartów sytuacyjnych i przepychanek, ustala ze sobą, co zasadniczo się wydarzyło, a następnie wyrusza w podróż przez zimowy Brooklyn. Niczym w Mandarynce wkurwiona grupka przemierza w akompaniamencie wiązanek przekleństw miejskie ulice w poszukiwaniu zbiegłego rojbra. Nawet ormiański kierowca jest ten sam – niby starego forda crown victoria zastąpił drogi SUV, a modę ubogich transpłciowych prostytutek – markowe ciuchy z importu, ludzie i ich emocje są jednak takie same. W końcu lokalizują owieczkę, mówienie jednak o trzecim akcie wchodziłoby niepotrzebnie na terytoria spoilerowe.

Świeżo upieczona laureatka Złotej Palmy to po pierwsze przezabawna komedia, której humor sytuacyjny, co zaskakujące w amerykańskim filmie, niezwykle przywodzi na myśl kino wschodnioeuropejskie. W szczególności wypełniona uliczną łaciną i absurdem konfrontacja w willi zdaje się być żywcem wyjęta z twórczości Adilchana Jerżanowa, a relacje Ani z niechcianymi kompanami mogłyby się znaleźć w Chłopaki nie płaczą. Sposób przedstawienia dynamiki wewnętrznej nowojorskiej odnogi ormiańskiej mafii bez żadnych wątpliwości uruchomi nostalgię wszystkich, którzy przed laty zagrywali się w GTA IV albo oglądali Rodzinę Soprano. Z kolei oparcie świata nocnego klubu na kliszach znanych z mnogich dzieł kultury, takich jak Showgirls, pozwala na błyskawiczne wprowadzenie świata przy minimalnej ilości czasu zmarnowanej na dialogi. Wzorując się nieco na Nieoszlifowanych diamentach [NASZA RECENZJA], Baker bardziej niż w poprzednich produkcjach priorytetyzuje dynamikę i upływ czasu. Tarcza zegarka niemal w każdym momencie wyznacza bohaterom sztywne terminy na zakończenie danej sytuacji, przez co spowolnienia akcji wywołują reakcje samych postaci, a jednocześnie momenty odpoczynku i czasu na spokojne zapalenie papierosa są i dla nich, i dla widzów swoistą nagrodą.

Wszechogarniający zachwyt krytyki, jaki spadł na Anorę w tegorocznym canneńskim konkursie, nie może dziwić – to idealne kino festiwalowe, a na pewno dla festiwalowych korespondentów. Między obyczajowymi snujami, wyczerpującymi eksperymentami, wypakowanymi symboliką monumentalnymi dziełami i innymi stałymi punktami każdego programu otrzymujemy wypełniony humorem, rewelacyjnie zmontowany i prosty jak konstrukcja cepa film, którego tematyka i wymowa są zarówno banalne, jak i w tej prostocie perfekcyjnie uniwersalne. Sean Baker osiągnął idealny balans między odstraszającą szeroką publikę swoją wulgarnością Mandarynką oraz pocztówkowością biedy w Red Rocket [NASZA RECENZJA] i słusznie został za to doceniony.

Wizja romansu, klasowego awansu, wyrwania się pewnego dnia z okowów szarej rzeczywistości na skrzydłach miłości jest fundamentem człowieczej kultury. Od czasów starożytnych ten ostateczny eskapizm daje nadzieje i złudzenia kolejnym pokoleniom dzieci i nastolatków. Dojrzewanie i wchodzenie w dorosłość stanowi moment zderzenia tego, co niewinne, a przez to naiwne, z morderczymi kołami zębatymi rzeczywistości. Sean Baker w swojej najnowszej produkcji przenosi poszukiwania tego inicjacyjnego momentu na język baśniowy, tłumaczy następnie przez słownik popkultury i drukuje na papierze czerpanym ze swoich chałupniczych początków w kinie. Mimo większych budżetów, profesjonalnych aktorów, festiwalowych laurów, przyszłych oscarowych nominacji twórca Take Out pozostaje jednak wierny prekariatowi – prawdziwym herosem nie jest tu nasza protagonistka ani jej carewicz, a stary dobry Tarek, który chciałby w spokoju walnąć sobie łychę i odpocząć, a wie, że gdy tylko upora się z tym służbowym burdelem, to czekają go pretensje od żony. Bo u Andersena też nie chodziło o Dziewczynkę z zapałkami ani jej przemocowego ojca – a nas, szarych przechodniów.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Anora

Rok: 2024

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Sean Baker

Występują: Mikey Madison, Jurij Borisow, Mark Eidelstein i inni

Ocena: 4/5

4/5