Drogocenne wspomnienie – recenzja filmu „Amazing Grace: Aretha Franklin”

Bóg najwyraźniej kocha muzykę. Dla Niego Elvis przestawał kołysać biodrami, ponad piski podfruwajek stawiając cichy płacz w kaplicy, Little Richard schował nabrzmiałe seksualną potencją wrzeszczące laudacje dla niewiast o dwusylabowych imionach i został pastorem, a Johnny Cash zamiast kręgu ognia wypatrywał uczty niebieskiej. Dla odmiany talent Arethy Franklin narodził się w Kościele. Pierwsze nagrania czternastoletniej córki wpływowego duchownego z Detroit to pieśni gospel, a prapoczątki kariery upłynęły jej na towarzyszeniu ojcu na kaznodziejskich tournée. Nieważne, jakie stylistyczne zakamarki odwiedzała Aretha w trakcie trwającej 62 lata artystycznej drogi, muzyka kościelna zawsze drzemała w jej sercu. Bodaj z największą siłą przebudziła się w 1972 roku podczas koncertów wydanych na podwójnym longplayu pt. „Amazing Grace”.

Po 46 latach na ekrany kin trafia zapis występów w kościele baptystycznym w Los Angeles, które przeszły już do historii muzyki. Gdy styl gospel usadowił się w powszechnej świadomości za sprawą hitu „Oh Happy Day” Edwin Hawkins Singers (czwarte miejsce na liście Billboardu w 1969 roku), a filmy koncertowe takie jak „Monterey Pop” D.A. Pennebakera (1968), „Woodstock” Michaela Wadleigha (1970) czy „Elvis: Tak to jest” Denisa Sandersa (1970) stały się kulturowym fenomenem, wydawało się, że wykorzystać sprzyjający czas może nie kto inny, jak Aretha Franklin – artystka już wtedy doceniona i zasłużona, zwinnie poruszająca się po meandrach soulu, R&B, a nawet bluesa, a będąca wówczas u szczytu artystycznych możliwości. Reprezentujący Warner Bros. Joe Boyd oraz obdarzony midasowym dotykiem producent Jerry Wexler z Atlantic Records nawiązali współpracę z błyskotliwym aranżerem, wielebnym Jamesem Clevelandem i jego Southern California Community Choir, natomiast utrwaleniem występu, a właściwie otwartej sesji nagraniowej, zajęła się wschodząca gwiazda amerykańskiej kinematografii, ozłocony sukcesem „Czyż nie dobija się koni?” Sydney Pollack. Co mogło pójść nie tak?

Szkolny błąd sprawił, że „Amazing Grace” wylądował w gronie najciekawszych niedokończonych filmów. Pollack zapomniał bowiem oznakować ujęcia z kamer za pomocą klapsów, skutecznie uniemożliwiając zsynchronizowanie dźwięku z obrazem. I tak zamiast podwójnych seansów z „Super Fly” Gordona Parksa Jr. taśmy powędrowały do archiwum, skąd w 2007 roku wykupił je producent Alan Elliott. Z pomocą dźwiękowca Serge’a Perrona i montażysty Jeffa Buchanana dokonał niemożliwego – uporządkował 20 godzin surowego materiału, skrupulatnie zsynchronizował dźwięk z obrazem, posklejał i przygotował do premiery w 2011 roku. Niestety gotowy 87-minutowy produkt oprotestowała sama Aretha Franklin i dopiero po jej śmierci mógł on zostać pokazany.

Efekt końcowy jest na szczęście wart tak długiego oczekiwania. „Amazing Grace” to bowiem nie tylko świadectwo – jak się później okazało – węzłowego momentu w historii muzyki gospel, ale po prostu kawał wyśmienitej roboty. Kwestią sporną pozostaje, czy nazwisko Sydneya Pollacka jako reżysera zachowano zasadnie, czy raczej jako zabieg marketingowy. Nie ulega natomiast wątpliwości, że udało się tchnąć ducha w archiwalne nagrania oraz odtworzyć magię dwóch wiekopomnych wieczorów w Los Angeles.

Zamiast niepotrzebnej formalnej ekwilibrystyki twórcy postawili na prostotę, odtwarzając zanurzoną w poetyce cinéma vérité wypowiedź Pollacka. Montaż jest więc spokojny, cięcia nadchodzą tam, gdzie ich oczekujemy, a kulminacyjne momenty oddane są za pomocą dwóch ujęć z podzielonym ekranem. Ziarniste zdjęcia kręcone w dużej mierze z ręki przekonująco oddają atmosferę wieczorów – w filmie znalazły się drobne potknięcia operatorów, nieprecyzyjne zbliżenia, widać członków ekipy pokazujących palcem, co jeszcze należy dograć. Osią dramaturgiczną pozostaje relacja między wykonawcami a publicznością: choć kamera koncentruje się na postaciach Franklin, Clevelanda i chórzystów, to chętnie odwraca się też od sceny, pokazując reakcje zgromadzonych w świątyni ludzi, budując poczucie wspólnoty i zapraszając do niej widza.

W ten sposób twórcy pozwalają przemówić muzyce. Jeśli ktoś podważa zdolności interpretacyjne Arethy, nie zna aranżacyjnego kunsztu Jamesa Clevelanda lub wątpi w sens chóralnych fraz call and response, seans „Amazing Grace” może zmienić jego stanowisko. A melomani bądź fani Franklin, uzbrojeni w znajomość albumu, dostaną w zasadzie to, czego się spodziewają – nieskazitelne wykonania pulsujące autentyczną pasją oraz pełnym zaangażowaniem. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że na płycie „Amazing Grace” – zgodnie z duchem czasu – nie obyło się bez studyjnych dogrywek, tymczasem dzieło Pollacka stanowi wierny zapis koncertu. Zabarwiona bluesem wersja „Precious Memories”, prowadzony przez chór jak arka przez wzburzone morze hymn ruchu na rzecz praw obywatelskich „Mary Don’t You Weep” oraz improwizowana kadencja „Climbing Higher Mountains” przechodząca w skoczne „He’s All Right” są moimi ulubionymi fragmentami i choć wolę Arethę w świeckim repertuarze, a gospel nie wywołuje u mnie szybszego bicia serca, to by docenić te wykonania, wystarczy po prostu otworzyć się na dobrą muzykę łamiącą gatunkowe i religijne ograniczenia. Przypomina o tym choćby widok klaszczącego Micka Jaggera, który niedługo później przelał swoje wrażenia na aranżacje utworów wydanych na eklektycznej mieszance „Exile on Main St.”.

Film pozwala pełniej doświadczyć atmosfery towarzyszącej nagrywaniu najlepiej sprzedającego się albumu Arethy. W pierwszych słowach kierowanych do publiczności wielebny Cleveland przypomina, że śpiew w Bożym przybytku jest modlitwą, lecz utrwalony na taśmie występ to także swoiste show, wspólnotowy obrzęd i starcie osobowości; religijna ceremonia traktowana jak awangardowy teatralny spektakl, w którym zaciera się granica między aktorem a widzem. Odziany w błyszczące kamizelki chór wchodzi na scenę niczym bokserzy na ring, między kapłanami dochodzi do oratorskiego pojedynku, a w ruch idą… chusteczki. Wraz z upływem czasu puszczają emocjonalne hamulce, opadają społeczne więzy, a płaczące twarze i ekstatyczne okrzyki wypełniają kadr, krzesząc iskry wywołujące kulminacyjny pożar, gdy w kościelnych murach dochodzi do rodzinnej bójki. Trochę z boku, pełna godności, pewna jak skała między huczącymi falami stoi ona – odziana w przyprószoną brokatem biel Aretha Franklin, której głos sięga nieba. W pewnym momencie wielebny Cleveland trzyma ją za poły tuniki, jakby bojąc się, by nie uleciała do chmur, gdy tak śpiewem zapisuje emocjonalny manuskrypt swej duszy.

Mahalia Jackson powiedziała kiedyś: „Śpiewam Bożą muzykę, gdyż ona mnie uwalnia, daje nadzieję. W przypadku bluesa, gdy skończę, blues zostaje ze mną”. To, co urzeka w „Amazing Grace”, to także obserwowanie pewnego obrzędu przejścia zakończonego oczyszczeniem, jakiego doznają uczestnicy wydarzenia. Spora szansa, że za sprawą tego dokumentu muzyka i dziś znajdzie klucz do wielu serc.

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap

Amazing Grace: Aretha Franklin

Tytuł oryginalny: Amazing Grace

Rok: 2018

Gatunek: dokumentalny, muzyczny

Kraj produkcji: USA

Reżyser: Sydney Pollack, Alan Elliott

Dystrybucja: MusiCine

Ocena: 3,5/5