Libertynizm to socjaldemokracja ciał. Wywiad z Albertem Serrą

Już w czwartek 6 kwietnia w ramach DKF Pełna Sala w warszawskiej Kinotece pokażemy Pacifiction Alberta Serry. Wcześniej zapraszamy do wywiadu z katalońskim reżyserem, który na ubiegłorocznej edycji festiwalu Nowe Horyzonty przeprowadziła Maja Madejowska.

Maja Madejowska: Zacznijmy od Pacifiction. Akcję osadziłeś w Polinezji Francuskiej. Dla wielu osób, zwłaszcza dla mnie jako Polki, nie jest to pierwsze miejsce, które przychodzi do głowy, gdy myślę kolonializmie. Dlaczego wybrałeś właśnie ten region?

Albert Serra: Nie chciałem nagrywać we Francji kontynentalnej, więc pojawiło się kilka możliwości. Nie wiem dlaczego, ale wybrałem tę najbardziej egzotyczną, która porywa Cię do „świata snów”. Terytoria zależne są wszędzie, w Afryce, Ameryce Środkowej i tak dalej. Lecz niewiele jest takich, które powodują, że zaczynasz marzyć, które nakazują Ci myśleć o raju –  czy to utraconym, czy zgniłym – Polinezji jest temu najbliżej. Więc jest najbardziej egzotyczna, jest szalenie daleko, na środku Pacyfiku, gdzie nie ma niczego więcej. Lubię ten koncept izolacji. Nie jest to jednak typowe państwo z kolonialną przeszłością, dzięki położeniu zawsze byli dość niezależni.

Czy inspirowałeś się twórczością Paula Gauguina? Wiem, że ma on serię obrazów, w których pokazuje Tahiti jako raj, podobnie jak Ty je przed chwilą określiłeś.

A: Nie inspirowałem się nim, ale oczywiście znam jego sztukę. Koncept niewinności, harmonii, zespolenia z naturą, takiego naiwnego przedstawienia łatwego życia. Może w XIX wieku takie coś było jeszcze kuszące. Jednak film dzieje się w teraźniejszości – w 2021, 2018, 2019 lub jakimkolwiek innym i świat jest już bardziej zdradliwy. Niewinność została utracona, czystość, którą Gauguin opisuje lub może odkrywa, została zbrukana. Podróżowanie w dzisiejszych czasach jest tak łatwe, tanie i szybkie, że ciężko być odizolowanym we własnej idylli czystości. Masz ciągły kontakt z gnijącym zepsuciem. I to właśnie było tematem mojego filmu.

Zatem to był temat…

Nie tyle temat, co pewien punkt wyjścia, bardzo lubię ten pomysł.

Obrazy Paula Gaugina - Poranna toaleta i Tahiti, scena nad rzeką

Świetnie. Opowiedziałeś już o estetyce Gauguina, ale chciałabym dopytać o Fassbindera. Twój film wydaje się być bliski jego twórczości, zwłaszcza sceny imprez przypominały mi Querelle. Chciałabym wiedzieć, czy z twojej strony był to świadomy wybór artystyczny. Lubisz Fassbindera? Masz z jego filmami szczególną więź?

Były pewne inspiracje, ale jednocześnie próbuję o nich zapomnieć. Kiedy coś tworzę, to nie myślę o tych wszystkich starych filmach, które oglądałem w młodości. Możliwe, że część z nich odcisnęła na mnie piętno, słabsze lub silniejsze. Teraz już jednak w ogóle nie oglądam starych filmów, bo obejrzałem, może nie wszystko, ale wszystko, co istotne. Dzisiaj są one dla mnie bezużyteczne. Bardziej inspirują mnie inne rzeczy, które nie są połączone z kinem. Uważam, że nie byłoby dobre dla mojego stylu ciągłe reinterpretowanie czy rekonstruowanie dzieł z przeszłości. Chcę tworzyć współczesne kino, z atmosferą i tonalnością, która jak roślina, wzrasta samodzielnie. Film powstaje tylko dlatego, że tak postanowiłem, nie potrzebując nikogo i niczego więcej. Wiem, jak wyrazić swój respekt dla autorów, lubię niektóre filmy, ale to, co robię jest zupełnie inne. Wyrafinowanie mojej twórczości jest skrajnie różne od brudnego stylu Fassbindera. Nawet jeśli występują pojedyncze podobieństwa do kultowych ujęć, to całość w praktyce jest całkowicie różna. 

Kino cyfrowe, tak jak je rozumiem i tworzę nie ma nic wspólnego z tym, które filmowcy z przeszłości robili na taśmie. To całkiem inne dziedziny sztuki, które nie posiadają punktów wspólnych. Nic. Zero. Gdy mówię zero, mam na myśli zero. To, jak niegdyś tworzyło się kino, nie ma nic wspólnego z tym, jak ja kręcę w dzisiejszych czasach. Większość, nawet młodych reżyserów mimo używania technologii cyfrowej tworzy kino tak, jak czytali o tym w książkach. Przygotowują kadry, ekipa jest ograniczona, używają pojedynczej kamery, komunikują się z aktorami, używają scenariusza, mają pomysły, które przekazują aktorom. I okay, jest to jakiś sposób na kino. Ale według mnie to gówno, to wydmuszki pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Dlatego trudno mi się z nimi nawet porównywać. Według mnie twórczo znacznie bliżej jestem chińskich czy rosyjskich dokumentalistów, zwariowanych awangarodwych filmowców pracujących z artystami i tym podobnych wariatów niż klasycznych reżyserów kręcących na 35 mm czy teraz na cyfrze, ale wciąż z tą samą skostniałą metodą.

Kiedy oglądałam Pacifiction, zdałam sobie sprawę, że najbardziej szokującą rzeczą w Twojej filmografii nie są fabuły pojedynczych filmów, ale filmografia jako całość. Od Crespii, poprzez Liberte, do bardzo, powiedziałabym, że nowoczesnego Pacifiction. Czy od początku był to Twój świadomy wybór, że każdy obraz będzie inny?

Każdy mój film jest odpowiedzią na poprzedni. Taki właśnie jest cel. Nie myślę o swojej karierze w sposób holistyczny. Jednak w moim poprzednim filmie było trochę niepodjętych wyzwań, więc uznałem, że musimy w jakiś sposób odnieść się do rzeczy niedoreprezentowanych czy pomysłów zarzuconych. Innymi tematami z kolei całkowicie się zmęczyłem i musiałem przeskoczyć do czegoś nowego. Oczywiście mam liczne pomysły pochodzące z przeszłości, nawet gotowe scenariusze, bardzo kocham pisanie, ale mój następny film nie będzie miał nic wspólnego z tymi już istniejącymi konceptami, nie chcę tego. To, na czym mi zależy, to idea odpowiadająca na to, co dzieje się tu i teraz; w moich­ ścianach i wewnątrz mnie lub w moim otoczeniu. Ciągle poszukuję, co mogę zrobić estetycznie z danym filmem, z tym, co mam w głowie na jego temat. Może o to chodzi w ciągłej ewolucji, by skupić się na konkretnych elementach. Patrząc z perspektywy, niczym podczas sylwestrowego podsumowania minionego roku, na koniec jakiegoś okresu tworzenia filmów, każdy projekt zaczyna magicznie mieć sens i naprawdę coś wyrażać, ponieważ stanowi konkretną odpowiedź na określony problem z niedalekiej przeszłości, to znaczy poprzedni film.

Jak widać, Albert Serra (po prawej) nie inspiruje się ani trochę Rainerem Wernerem Fassbinderem (po lewej).

Często obierasz symbole kultury za swoich głównych bohaterów. Czy Twoje projekty rozpoczynają się od pomysłu na opowieść, czy fascynacji jakąś ikonografią?

Zazwyczaj pomysły przychodzą z symboli, z ikonicznych obrazów czy wręcz pojedynczych skojarzeń. Czegoś, co się pojawia w głowie, co czujesz, że może kliknąć. Musisz wybrać coś, co ma potencjał, by stać się ikoną. Nie chodzi o to, żeby już były ikoniczne, nawet jeżeli opowiadasz o kimś znanym, to nie czyni to wykreowanej przez ciebie wersji postaci ikoniczną, to Twoja odpowiedzialność. Twórca musi wykorzystać swoje idee, mise en scène i inne narzędzia filmowe. Obraz musi być jedyny w swoim rodzaju. Bardzo łatwo wpisać w scenariusz zapisane w zbiorowej świadomości symbole i postaci, ale bez oryginalności będzie hollywoodzko, więc nudno. Dzieło musi być jednocześnie ikonotwórcze i ikonoklastyczne, trzeba znaleźć balans. 

Jestem bardzo podatny na wpływy ze strony ludzi na planie i w trakcie preprodukcji. Lubię pracować w dziwnych i odległych zakamarkach świata, gdzie występuje szok związany z obcością: z innymi regułami, wrażliwością, kodem kulturowym i antropologicznym. Dzięki temu jest zabawnie i inspirująco. Nie masz zielonego pojęcia, jak powinieneś pracować i się zachowywać. Nie udajesz, że wiesz, co zrobić, tylko po prostu reagujesz na to, co się dzieje. Kamera ma możliwość uchwycenia rzeczy, których ludzkie oko nie dostrzega, a moja metoda oparta jest na budowaniu subtelnych i niewidzialnych wrażeń. W tym celu musi wytworzyć się pewien rodzaj napięcia i destruktywnej energii. Na koniec widz będzie mógł odkryć te niedostrzegalne rzeczy, a skoro ja też odkrywam je w większości dopiero przy montażu, to można powiedzieć, że twórcy i widzowie w taki sam sposób poszukują prawdziwej treści filmu i mogą widzieć coś całkiem innego. Po ukończeniu montażu film należy tylko do widzów. 

Myślę, że sposób, w który pracuje jest poza kontrolą, więc sam nie potrafię wyjaśnić, co się dzieje i tak jest po prostu fajniej. Gdy można się dobrze bawić, to kto chciałby konwencjonalnie robić normalne filmy. Może jest to wina mojej próżności, egocentryczności i narcyzmu, ale nie dbam o to.

Liczne książki mówią teraz o zjawisku fałszywej zabawy, zawinionym przez ciągły kontakt ze smartfonami i mediami społecznościowymi. Gdy myślisz, że się dobrze bawisz, tak naprawdę brak w tym konkretnej, prawdziwej przyjemności czy głębokiej świadomości dokonywania czegoś, co jest wbrew regułom. Rozrywka może nas prowadzić do złego lub dobrego, ale wciąż pozostaje rozrywką. Może być prostsza lub trudniejsza do osiągnięcia, ale koniec końców zawsze jest zabawą i o to w niej chodzi. Nie może istnieć rozrywka i zabawa wewnątrz systemu, więc ludzie odczuwają teraz głównie kapitalistyczną ułudę, ale mam nadzieję, że to się szybko zakończy.

Odnosząc się do upadku systemu, czy masz jakieś konkretne obawy dotyczące przyszłości Francji, wzrostu populizmu, kryzysów ekonomicznych, kwestii politycznych i kulturalnych. Pokazałeś w swoim filmie wizję współczesnego kolonializmu – czy uważasz, że są też inne aspekty mogące mieć wpływ na przyszłość Francji?

Nie chodzi mi tylko o Francję, a o wszystkie europejskie państwa, całą współczesną zachodnią cywilizację. Bogaci z każdym dniem stają się bogatsi, a biedni biedniejsi. Pośrodku jest wciąż mniej i mniej osób. To jest problem i najwyraźniej socjaldemokracja nie była w stanie zatrzymać tej tendencji, więc w siłę wzrasta populizm mający konkretne obietnice i pomysły. Hitler czy Stalin oferowali ludziom te same wizje: zatrzymania wzrost nierówności majątkowych, umożliwienia żyć każdemu na równym poziomie lub przynajmniej ze znacznie mniejszymi nierównościami. Uważam, że to naturalna reakcja i nie jestem w stanie znaleźć na nią rozwiązania, bo nie zajmuję się socjologią. Ale szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to, to tak oczywiste i tak kuriozalne. Od drugiej wojny światowej bogaci są bogatsi, biedni biedniejsi i ta tendencja nigdy się nie zatrzymała, nawet w jednym jedynym roku. Zwłaszcza w ostatnich 15-20 latach rośnie ona wykładniczo. No i co możemy zrobić, oczywiste jest, że wszystkich męczy ciągłe biednienie. Równościowe społeczeństwo podobno było celem demokracji, ale teraz już mamy demokrację, a nierówności tylko rosną. To paradoks, ale może właśnie dyktatura, gdy jedna osoba jest nad wszystkim, a cała reszta narodu znajduje się na tym samym poziomie, koniec końców jest lepsza. Nie mam pojęcia.

Albert Serra ze Złotym Lampartem w Locarno za Historię mojej śmierci (fot. AP)

Jakie jest twoje podejście do libertynizmu? Czy pragnąłbyś się w pełni poddać przyjemności, czy wolisz stanąć z boku i jedynie pokazywać inherentną hipokryzję tej idei? 

Chodzi tu o harmonię, podobnie jak z pieniędzmi. Władza nad ciałami jest tylko jednym z rodzajów pożądanej kontroli. To bardzo rzadko spotykane, by ktoś powiedział, że chce rozdać cały swój majątek, że chce żyć jako ktoś ubogi, co do zasady ludzie chcą mieć jak najwięcej – a co za tym idzie kontrolować jak najwięcej. Z seksem jest tak samo, chodzi o kontrolę nad ciałami innych. 

Ludzie lubią pięknych ludzi. Nawet jeśli sami nie są piękni, pragną pięknych ciał innych. Libertyni są socjaldemokratami ciał i seksu. Oni próbują uczynić je bardziej równościowymi, zredystrybuować je. W libertynizmie chodzi o dawanie, a nie otrzymywanie, więc uważam, że to bardzo słuszna agenda polityczna. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy mass media i media społecznościowe przekonują ludzi do skupienia się na sukcesie, autopromocji i tych wszystkich kuriozalnych, pustych, aspektach życia.

Czymś bardzo powszechnym w kulturze antycznej Grecji było seksualne usługiwanie starszym przez młodych. Bo pewnego dnia wszyscy będziemy starzy – koło się zamknie. Libertynizm to właśnie umożliwia, socjaldemokrację kontroli ciał. Jeśli będziemy hojniejsi, to wszyscy będą mieli podobny poziom przyjemności, tak jak każdy powinien mieć podobną ilość pieniędzy. Nie takie wielkie różnice jak między piłkarzami i innymi głupimi ludźmi, którzy mają stadiony pełne fanów, a całą resztą. Możesz to umieścić jako moje oświadczenie: libertynizm jest socjaldemokracją władzy nad ciałami.

Pacifiction podobnie jak inne twoje filmy przyjmuje koniec czegoś jako swój główny temat. Jasne jest, że koniec jako taki jest lękiem każdego pokolenia: koniec życia, koniec moralności etc. Zdaje się, że, przepraszam za określenie, w jakiś sposób fetyszyzujesz ten temat. Z czego to wynika?

Ludzie myślą, że to, co najgorsze, się nigdy nie wydarzy, ale jak widzimy z Rosją i Ukrainą – pewnego dnia się wydarza. Ludzie nie myśleli, że II wojna światowa może się wydarzyć, ale się wydarzyła, tak samo z pierwszą. W Leningradzie ludzie myśleli, że bitwa potrwa parę tygodni czy miesięcy, a zostali uwięzieni na niemal cztery lata. Lubię ten koncept nieuniknioności wojen i zła, tego że ludzie żyjący teraz w ekstremalnie komfortowych warunkach otaczają się jednie fałszywymi wizjami posiadania magicznych obrońców czy wiarą w cudowną opiekę ze strony historii. To kuriozalne. Tylko momenty tragedii lub dekadencji są interesujące, bo gdy zniszczone zostaną oczekiwania, tylko wtedy może powstać jakaś równowaga kontroli w społeczeństwie. Możesz myśleć, że tak jak w piosence Elvisa tylko silni przetrwają, ale możemy być silni na różne sposoby, gdy rzeczy stają się trudne.

Zatem jesteś sobie w stanie wyobrazić jak schyłek XXI wieku będzie wyglądał dla Europejczyków?

To trudne do przewidzenia, ponieważ nie mam kryształowej kuli. Nie mam pojęcia, może racjonalność coś podpowie. Nie zapowiada się na to, że mamy jakąś jasną, ciepłą, słoneczną przyszłość przed nami. Wszędzie są cienie i nie podoba mi się to.

Boisz się przyszłości?

Tak. Wydaje się też nudna. Aczkolwiek teraz zaczyna się robić interesująco, przepraszam, że to mówię, ale dopiero gdy czasy stają się ciężkie, to zaczyna się robić ciekawe.

Kadr z filmu Śmierć Ludwika XVI

Chciałam cię zapytać o twoje przyszłe plany filmowe, ale powiedziałeś, że pracujesz teraz nad wieloma scenariuszami. Zatem, czy któryś z nich szczególnie...

Nie, mówiłem Ci, że odrzucam wszystko, co przygotowałem wcześniej.

Rozumiem, ale czy masz jakieś plany na przyszłe filmy?

Nie, ale niedługo będę miał. To jest moja siła, nie potrzebuję wspaniałych pomysłów, wystarczą mi solidne. To, co czyni film wielkim, to nie pomysł sam w sobie, a to, co się dzieje z nim później. Więc solidne podstawy i dwie lub trzy spójne decyzje artystyczne są konieczne, na przykład tematyka, casting i główna lokacja. Ale wszystko ponadto dokonuje się podczas zdjęć i w postprodukcji. Więc nie przejmuję się tym. Jak powiedział Picasso: „Ja nie szukam, ja znajduję”. Brak pomysłu na film zatem mnie nie martwi, bardziej niepokoją mnie finanse i problemy polityczne mieszkańców kuli ziemskiej. Rozwiązanie na brak weny jest bardzo konkretne. Kiedy zaczniesz analizować, co zrobiłeś w ostatnim filmie, to uświadamiasz sobie, czego nie osiągnąłeś, i wtedy mówisz: skupmy się na tym. Następnie idee przychodzą same. Ale analiza to tylko narzędzie, a nie coś pozwalającego na kreację. W montażu filmu tak głęboko wchodzimy w naturę poszczególnych obrazów, że dokonuje się automatycznie ich analiza. Wiemy, gdzie są ich silne strony, a w którym miejscu słabości. A następnie wszystko rusza jak fala, samo z siebie i magicznie.

A więc nie masz planów, więc chciałbym cię spytać o to, jak się czujesz z przeszłością. Crespia, Twój debiut, ma już niemal 20 lat i jest całkowicie inny od tego, co tworzysz aktualnie. Jaki jest Twój stosunek do tamtego filmu, czy z perspektywy czasu jesteś z niego zadowolony, a może wcale o nim nie myślisz.

Zawsze uważałem, że mogłem w nim osiągnąć dużo więcej, ale czas był ograniczony, a i ja żyłem w kraju niezbyt sprzyjającym artystycznemu kinu kraju – Hiszpanii. Zatem sam nie wiem, nie narzekam, w końcu mamy tylko jedno życie, więc nie ma co przeżywać cały czas przeszłości. Powiem więcej, nigdy nie należy. Staram się usunąć przeszłość. Gdy zaczynałem być filmowcem, wymazałem z pamięci całe swoje wcześniejsze życie. Gdy na ulicy ktoś się ze mną wita, mówiąc, że byliśmy razem w szkole podstawowej, to nie wiem, kto to jest. Usunąłem go z pamięci, więc go nie rozpoznaję, tego czasu już nie ma. Idąc dalej, nienawidzę, gdy ktoś mnie pyta o Honor rycerza, nie pamiętam nic z tego okresu. Mam bardzo, bardzo selektywną pamięć. Jeśli chodzi o szkołę to nie pamiętam nic. Nie pytaj o to, bo zapomniałem. Może kiedyś te wspomnienia powrócą? Podobno Fassbinder tłumaczył się kiedyś z opóźnień w pracach nad filmem, mówiąc, że przyszli złodzieje, ukradli negatywy, a teraz żądają za nie okupu. Podobnie z moją pamięcią. Ktoś ukradł negatywy i odda, jak wpłacona zostanie odpowiednia kwota. 

Maja Madejowska
Maja Madejowska
Marcin Prymas
Marcin Prymas
tłumaczenie i opracowanie