Festiwal przejścia – relacja z 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Sobota w trakcie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych od kiedy pamiętam jest dniem nietypowym – podróżuje się od jednego podsumowania do drugiego (albo odkrywa wystawy – w tym roku na festiwalowiczów czekała podróż na Diunę wyobraźni Siudmiaka), dla osób będących tu przez cały tydzień nie ma żadnych nowych seansów, a w rwanych, kuluarowych rozmowach usłyszeć można, kto został ponownie zawezwany przed oblicze Teatru Muzycznego (gdzie odbywają się oficjalne pokazy premierowe w konkursie głównym), by odebrać wieczorem wymarzoną statuetkę. Pewnym urozmaiceniem dnia wypełnionego oczekiwaniem na wieczorną galę jest zazwyczaj nieformalna gra w obstawianie wyników (bez apanaży, ale mam nadzieję, że prowadzona z równie porywającą charyzmą jak nielegalny totolotek zarządzany przez Konrada Eleryka i Bartosza Gelnera w Kuleju); w tym roku jednak sam werdykt nie generował aż tak wielkiej debaty – być może świadczy to o poziomie konkurencji, być może wszyscy wewnętrznie przeczuwaliśmy, do kogo powędrują Złote Lwy, a być może dlatego, że najważniejsze, wspólnotowe zwycięstwo branża filmowa odniosła w tym roku wcześniej, nie w Trójmieście, ale w Warszawie – gdy w Sejmie, Senacie, a później na prezydenckim biurku znalazła się wyczekiwana ustawa o tantiemach z Internetu.

Gdynia debiutantów, czyli odnowa branży, albo przemysł audiowizualny od nowa

Przywykło się już pisać, że „Gdynia debiutantami stoi”. I rzeczywiście, bardziej niż na którymkolwiek europejskim festiwalu artystycznym, gdzie premierujące osoby tworzące skazane są najczęściej na drugi, trzeci plan, rzadko kiedy dostając się do głównych konkursów, Gdynia od lat pozostaje dla odkryć otwarta, w tym roku jeszcze bardziej – dając szanse produkcjom mikrobudżetowym (priorytet Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej mający na celu stworzenie ścieżki szybszego wyprodukowania – przy regulaminowych ograniczeniach finansowych – pierwszego filmu) na zaistnienie we właściwej selekcji, a nie tylko w przybocznym przeglądzie, w którym można było wygrać li tylko jedną statuetkę całościową (a przecież powstawały godne głównego konkursu tytuły jak Ostatni komers, Piosenki o miłości czy Ultima Thule). Bez większego zaskoczenia, zmiana spowodowała, że mikrobudżety faktycznie można było oglądać na wielkim ekranie Teatru Muzycznego (reprezentował je duet Pod szarym niebem Utrata równowagi – oba znakomite), a pustkę po drugim konkursie wypełniły Perspektywy, konkurs najciekawszych filmów spoza głównej selekcji, wybrany przez dyrektorkę artystyczną Joannę Łapińską i jej zespół.

W Gdyni nagrodę za debiut przyznaje się za pierwszy lub drugi film, a dla Łapińskiej (wykonującej zdecydowanie bardzo dobrą pracę) tegoroczna edycja była właśnie pewnego typu debiutem. W zeszłym roku festiwal przeżywał spore turbulencje, w sposób moim zdaniem skandaliczny pożegnano się z Tomaszem Kolankiewiczem, a powołanie pierwszej dyrektorki artystycznej w historii festiwalu nastąpiło za pięć dwunasta, gdy spora część programu była już określona, co dopiero mówić o szeroko zakrojonych zmianach. A więc dopiero teraz możemy obserwować dyrektorskie owoce jej pracy; owoce jak na mnogość ograniczeń imponujące. Ograniczeń, bo wciąż spora decyzyjność spoczywa w rękach Komitetu Organizacyjnego (w tym 4 tytuły w selekcji konkursu głównego – pozostałe 12 wybiera Joanna Łapińska z zespołem); na szczęście obecnie chętnego do ewolucji obrazu filmowej Gdyni. W tym roku otrzymaliśmy więc Gdynia Campus dla absolwentów rodzimych filmówek, nagrodę europejskiego jury czy wspomniane Perspektywy – konkurs równie potrzebny, bo faktycznie powstaje w Polsce więcej ciekawych filmów niż li tylko 16 tytułów, co ryzykowny, bo może prokurować pytania o przyczyny umieszczania konkretnych tytułów poza selekcją główną – co wiem z doświadczenia, bo przeszło połowę festiwalu (tę pierwszą, gdy raz za razem rozczarowywałem się oglądanymi obrazami) sen z powiek spędzało mi pytanie, czemu tak świetnie zrealizowany film jak Rzeczy niezbędne Kamili Tarabury nie znalazł się w wyścigu o Złote Lwy. Niemniej, dobrze że Perspektywy są – choć trzeba zabiegać o ich większą ekspozycję medialną i promocyjną w przyszłości, z czym jednak mierzy się wiele „drugich” konkursów festiwali świata (nawet tych największych – jak Orizzonti w Wenecji).

Utrata równowagi

Ale skoro wspomniałem, że co roku „Gdynia debiutantami stoi”, to i tak tym razem było. Nie byli to jednak koniecznie filmowcy – a w każdym razie nie tylko osoby tworzące filmy zakwalifikowane do oceny przez jury. W swoich rolach w Gdyni po raz pierwszy występowali także czołowi przedstawiciele i przedstawicielki branży audiowizualnej, choć na owoce tego „nowego otwarcia” na ekranie będziemy musieli chwilę poczekać. I tak debiutowała Karolina Rozwód jako dyrektorka PISF-u, Hanna Wróblewska jako Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Grzegorz Łoszewski jako prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich (choć jego pracę można było także oglądać – w końcu Łoszewski jest scenarzystą tegorocznego Minghuna Jana P. Matuszyńskiego), Tomasz Kolankiewicz jako dyrektor Filmoteki Narodowej i można by było wymienić jeszcze kilkanaście nazwisk, za którymi stoi odwieczna przy nominacjach nadzieja na lepsze jutro. Za co pozostaje trzymać z tego miejsca kciuki.

Jeśli jednak ktokolwiek liczył, że filmowcy pozwolą, by droga do kina „Wolność” (by zaczerpnąć z tytułu arcydzieła Wojciecha Marczewskiego, tegorocznego laureata Platynowych Lwów) została odwleczona, tematy polityczne będą przemilczane, a szansa na ewolucję sytuacji w Polsce zgodnie prześniona, wypowiedzi na gali rozdania nagród musiały wyprowadzić go z błędu. Słowa Agnieszki Holland wygłaszane przez współreżyserkę Zielonej granicy Katarzynę Warzechę przypomniały, że stan oskarżenia wobec państwa z ich nagrodzonego Złotymi Lwami filmu nie zmienia się pod wpływem zmian barw politycznych (co skądinąd jest ważną lekcją twórczego braku koniunkturalizmu), a Magnus von Horn, odbierając Srebrne Lwy, nie zawahał się ukłuć swoją reżyserską igłą rządzących za brak zmian w prawie aborcyjnym. I jasne, są to tylko słowa – ale owe słowa potrafią wskazać, że twórcza (społeczna) wrażliwość nie pozostanie uśpiona na najbliższe trzy lata.

Pytania o społeczną odpowiedzialność artyzmu

O społecznej odpowiedzialności artystów świadczyły także filmy oglądane w konkursie głównym; w ich słowach na konferencjach prasowych przewijała się raz za razem „potrzeba”, „poczucie obowiązku”, zwłaszcza gdy opowiadano o pięciu tytułach związanych z naszymi wschodnimi sąsiadami. Trzy z nich poruszały w bardziej lub mniej obrazowy sposób tematykę wojny w Ukrainie i rosyjskiej agresji, dwa opowiadały o reżimie Łukaszenki i Białorusi – a za każdą z produkcji stało unikalne podejście, które prowokowało do dyskusji o tym, jak ukazywać cierpienie, niekwestionowane zło, haniebne wydarzenia.

Najbardziej wyczekiwanym z piątki był Pod wulkanem Damiana Kocura, jeszcze przed Gdynią wybrany polskim kandydatem do Oscara (co niespotykane w nadmorskiej stawce, kandydatów oscarowych było aż dwóch – Dziewczynę z igłą wystawiła Dania), film otwarcia festiwalu. Kocur decyduje się opowiedzieć o ukraińskiej rodzinie stającej się z dnia na dzień z urlopowiczów na Teneryfie (sposób przedstawiania all inclusive rymuje się tutaj miejscami z nieudanym projektem Małgorzaty Szumowskiej z tego roku) uchodźcami wojennymi – oglądamy więc proces przymusowej izolacji od bliskich, próby nawiązywania kontaktu z domem, ale i opowieść o odpowiedzialności; o tym, co znaczy być rodzicem w zderzeniu z wojną, o podejmowanych decyzjach. Można zastanawiać się, czy późniejsze wybory scenopisarskie – w pewnym momencie w Pod wulkanem pojawia się szersze spojrzenie na sytuację migracyjną na świecie (zwieńczone poruszającą sceną ody, choć wciąż nie wiem, czy pasującą do reszty produkcji) – nie wychodzą zbyt szeroko poza dramaturgiczne ramy. Niemniej pierwsze 30 minut pełnego pomysłów wstępu, pięknych, wprowadzających dyskomfort doceniania zachwycających pejzaży wobec powagi historii, zdjęć Nikity Kuzmenki (dawno już poziom zdjęć w konkursie głównym nie stał na aż tak wysokim poziomie, gdzie co najmniej połowa tytułów zasługiwała na nagrodę, która finalnie powędrowała w ręce Michała Dymka za wybitne, impresyjne wyobrażenie powojennej Kopenhagi), świetnego prowadzenia naturszczyków na czele z wyróżnioną Sofią Berezovską po raz enty udowodniły, że Kocur ma określoną, bardzo wyrazistą wizję kina. Także jeśli chodzi o prawo do tego, co może przedstawić, obrazując historie prawdziwego, ludzkiego dramatu.

Pod wulkanem

O ile autor Chleba i soli unika quasi-dokumentalnego, realistycznego przedstawiania zbrodni wojennych, ukazując je wewnątrz kadru li tylko za pośrednictwem oglądanych przez bohaterów relacji medialnych, o tyle zarówno Łukasz Karwowski, reżyser Dwóch sióstr, jak i duet odpowiedzialny za Ludzi – związani z produkującą dzieło Warszawską Szkołą Filmową Maciej Ślesicki i Filip Hillesland – zdecydowali się odtwarzać przemoc przed kamerą. O tym podejściu rozmawiano zwłaszcza po zakończeniu projekcji Ludzi. Pytano, czy etycznym jest pokazywanie przemocy cały czas na ekranie; wszystkich okropieństw zarówno w sposób dosłowny (kiedy obserwujemy je z różnych perspektyw oczami bohaterów – w tym kamerą będącą POV kołyski dziecięcej), jak i symboliczny (powracający motyw latającego balonika). Od odpowiedzi na tę kwestię będzie zależeć nasza ocena i choć poznałem osoby uważające, że wojnę powinno przedstawiać się właśnie tak dosłownie, to dla mnie nawarstwienie brutalnych historii i gra kreowanym napięciem – jak w sekwencji z potencjalnym wybuchem miny – wzbudzała absmak, nie tyle realizacyjny, co właśnie estetyczno-etyczny. U Karwowskiego zaś w miejsce ogółu pojawiają się jednostki, tytułowe, znakomicie zagrane przez Karolinę Rzepę i Dianę Zamojską, dwie siostry, podróżujące do Ukrainy, by odebrać ze szpitala swojego ojca-wolontariusza. Zaproponowane scenariuszowo kino drogi jest portalem, za pośrednictwem którego można dokumentować ukraińskie miasta – doświadczone wojną Buczę, Irpień, Kijów. Fakt faktem, znacznie lepiej filmowo robiło już to samo kino dokumentalne (W Ukrainie, Skąd dokąd), ale u Karwowskiego są momentami spore pokłady ciepła i empatii, choć przez, stosując aspoilerowy eufemizm, bardzo mocną końcówkę wciąż z trzech podejść najbliżej było mi do unikającej szokowania narracji Kocura.

Pod szarym niebem

Tak jak w przypadku filmów o Ukrainie czuć było ich raptowność, nagłą, poniekąd reakcyjną potrzebę powstania – a szybkie tempo nie zawsze pozwala na rozbudowanie scenariusza czy większy namysł artystyczny, tak w przypadku najlepszego moim zdaniem z piątki, Pod szarym niebem Mary Tamkovich, z miejsca wręcz widać znacznie dłuższy proces twórczy, lata wymyślania, kreowania porażającego obrazu. Pełnometrażowy debiut białoruskiej twórczyni, od lat mieszkającej i pracującej w Polsce (tworzyła wcześniej materiały filmowo-dziennikarskie o opozycji wobec reżimu Łukaszenki), jest niejako rozwinięciem jej nagradzanego krótkiego metrażu Na żywo, pokazywanego i nagradzanego także w Gdyni dwa lata temu. I tak jak short skupiał się na samym procesie relacjonowania prodemokratycznych protestów z okna mieszkania przez niezależną dziennikarkę pracującą z narażeniem życia, tak pełen metraż, zaczynając z tego samego punktu wyjścia, opowiada bardziej o długoletnich procesach, próbie łamania kręgosłupów moralnych głównej bohaterki i jej męża. Kamera Tamkovich zatrzymuje nasze skupienie tam, gdzie kończy się zainteresowanie zagranicznych mediów głównego nurtu, w których finalnie zawsze pojawia się kolejny temat – możemy zobaczyć to, co wydarza się po protestach: przemoc systemu, rozbijanie więzi małżeńskich, wzajemny strach o siebie. Podobnie jak Kocur, tak i Tamkovich nie ma prostych odpowiedzi na pytania o to, jak zachować się w pełni odpowiedzialnie wobec bliskich, rozgrywając finalną, długą sekwencję partnerskich negocjacji na dwa głosy (Aliaksandra Vaitsekhovic i Valentin Novopolskij), ukazując ich debatę prowadzoną od spożywanego wspólnie w milczeniu posiłku, gdzie najwięcej mówią stęsknione wzajemnym towarzystwem oczy, aż do finalnej konfrontacji z propozycją zawarcia lojalki. I gdy wydaje się, że wiemy już prawie wszystko, dochodzi do złamania czwartej ściany – a reżyserka zamyka opowieść kadrami prawdziwych wydarzeń jesieni 2020 roku, oddając głos i ekran Katsiarynie Andryevej, reporterce Biełsatu, na której to losach bazowała tworząc Pod szarym niebem. Dawno już – uwzględniając nawet świetną Zieloną granicę – nie było tak dobrego politycznego, dziennikarskiego filmu w polskiej kinematografii. Odwaga reżyserki i osób zaangażowanych w produkcję, ich szczerość i siła wyrazu rozbiły mnie w milion fragmentów, za pośrednictwem 82 minut filmu pokazując moc dzieła wychodzącego z bardzo silnej potrzeby ukazania historycznej prawdy.

Metafizyczny wymiar Gdyni i inne narracyjne zbiegi przypadków

Spośród tematów wiążących filmy konkursu głównego najbardziej zaskoczyła mnie powracająca, rzadko widziana we współczesnym kinie polskim metafizyka. Niezależnie, czy związana była z ludowymi tradycjami (Lany poniedziałek Julii Mytnik), chińską ceremonią żegnania zmarłych (Minghun), przeznaczeniem wyczytanym w kartach (Wrooklyn Zoo Krzysztofa Skoniecznego), czy dialogiem na temat istnienia potencjalnego fatum (fantastyczna Utrata równowagi Korka Bojanowskiego), jej silne zadomowienie się w fabułach wprowadziło w nie pewien element zaskoczenia. Oczywiście – jak u Skoniecznego – czasem „siła wyższa” jest elementem magicznym, kolejnym diapazonem energetycznym wrzuconym jako zapalnik, by podnieść temperaturę narracji, albo jak u Bojanowskiego szansą na wykorzystanie pewnych schematów wystawianego w ramach dyplomu aktorskiego Makbeta, by na jego tle opowiedzieć o przemocy w szkołach artystycznych. Czasem zaś, czego przykładem jest debiut Julii Mytnik (nagrodzonej przez międzynarodowe jury za najlepszy pierwszy film), co było już zauważalne w jej krótkim Fasinatrix, aspekty opowieści dotyczące wierzeń, korzystające także z tropów wiedźmowych (czuć tu aktualne spojrzenie, przywodzące na myśl wrażliwość Mony Chollet) nie są tylko „wypełniaczem”, lecz inherentną, poruszającą częścią historii.

Mytnik budując stronę magiczno-oniryczną (senne mary powracają również w Ciszy nocnej, nowym horrorze Bartosza M. Kowalskiego), oddaje także przestrzeń naturze, pojawiającej się w dialogach jako istotny żywioł. I ta fascynacja naturalizmem, otaczającą bohaterów fauną i florą również spaja przeróżne filmy konkursu, jak w soczewce pokazujące, że osoby tworzące skupiają się nie tylko na bohaterach ludzkich, ale również wchodzą powoli w narracje nieantropocentryczne. W Simonie Kossak Adriana Panka, solidnie zrealizowanej, poniekąd oświatowej biografii słynnej biolożki, od perypetii życiowych Simony uwagę odwracają przyrodnicze spojrzenia na park narodowy kamery Jakuba Stoleckiego. W będącej fenomenem werdyktu jury Białej odwadze – oprócz napędzającego historię rodzinno-miłosnego dramatu odkrywającą mroczne karty polskiej przeszłości, fascynują ujęcia taterniczych eskapad głównego bohatera.resztą, gdy słyszy się historie o realizacji poszczególnych sekwencji i włożonym w nie trudzie, dostrzega się pogoń za zgodnym z przyrodą realizmem (nie da się uwierzyć w prawdziwość historii, jeśli fałszujemy w niej obraz natury). Nawet w Zielonej granicy to natura wyznacza nam geograficzną cezurę narracyjną podczas otwierającego długiego ujęcia z lotu ptaka, a w Pod wulkanem piękno Teneryfy każe nam raz za razem odwracać wzrok.

Lany poniedziałek

Nie byłoby Gdyni bez splotów nie tylko tematycznych, ale i aktorskich. I tak odkryciem tegorocznej edycji jest niewątpliwie Nel Kaczmarek, raz tworząca kreację wypełnioną siostrzaną siłą w Lanym poniedziałku, innym razem prowadząca falujące emocjonalnie tour de force w Utracie równowagi. Cóż to są za dwie znakomite role; kradnący ekran drugi plan w filmie o relacji rodzinnej, rymujący się niejako z historią pierwszoplanowej aktorki w szkole artystycznej, niemogącej znaleźć dla siebie miejsca w obsadzie, finalnie zmuszonej do potyczki z reżyserem-manipulatorem (to skądinąd kolejna wielka rola Tomasza Schuchardta, idealnie dławiącego emocje, li tylko co jakiś czas pozwalając nam zajrzeć w oczy diabła). Nie sposób też zapomnieć o Tomaszu Włosoku, dysponującym nieskończonym zasobem czaru i uroku osobistego; uwodzącym jako pląsający na parkiecie i ringu Jerzy Kulej (choć prawdziwą gwiazdą ekranu u Żuławskiego jest wybitna w roli Heleny Kulej Michalina Olszańska), a także przeszywającym jako najlepiej napisany bohater Zielonej granicy – zagubiony strażnik graniczny.

Jak z innego świata

Oglądając każdego dnia po trzy, cztery produkcje z czasem zaczynamy doświadczać je kolektywnie (pisząc później o stanie polskiego kina, rzadziej o pojedynczych tytułach). Choć minęły szczęśliwie czasy, gdy bywały one od siebie nieodróżnialne (a tak zdarzało się w latach zdecydowanej, kinematograficznej bessy wczesnych lat zerowych), wciąż ten proces się wydarza; czasem są to zbiegi sytuacji, zlewki tematyczne, alchemia kalendarza projekcyjnego. I gdy mamy do czynienia ze skomasowanymi projekcjami, wszystkie tytuły dystynktywne rezonują jeszcze bardziej.

Często te wyróżniające się – odwagą, pomysłem, ale i gatunkiem (choć w Polsce chyba wciąż gatunek jest synonimem odwagi twórczej) – nagradzane są Złotym Pazurem, od tego roku nazwanym imieniem Andrzeja Żuławskiego. Mimo że To nie mój film Marii Zbąskiej z całą pewnością swoim minimalizmem, rozkosznym humorem i mumblecore’owym rodowodem w pełni zasłużenie otrzymał statuetkę, o tyle w tym roku inna produkcja skradła moje serce swoją unikatowością – Kulej. Dwie strony medalu Xawerego Żuławskiego. Nie wiem, kiedy (załóżmy, że gdzieś na wysokości końca Mowy ptaków) Żuławski z szarżującego autora radykalnie artystycznego zdecydował się na tworzenie znakomitego kina atrakcji, ale jestem za ten proces wdzięczny. W Kuleju nie ma zadęcia produkcji biograficznej, zaduchu, powtarzalności – jest zabawa, są słodkie błahostki, wybitne sceny tańca (naprawdę chciałbym tak potrafić!). Tak jak w przypadku Apokawixy, tak i biografia dwukrotnego złotego medalisty olimpijskiego stała się najlepszą zabawą całej Gdyni; fakt faktem – w tym roku Żuławskiemu wyzwanie rzucił Krzysztof Skonieczny we Wrooklynie, ale nawet jako miłośnik Normalnie o tej porze zamieniłbym każdą minutę z utworami Kalibra i Zdechłego Osy na 10 sekund pływania po parkiecie z Kulejami.

Kulej

I tak jak Żuławski po raz kolejny udowodnił, że nie ma sobie równych w kinie atrakcji, tak i pierwsze minuty Dziewczyny z igłą wyprowadziły mnie z jakichkolwiek, minimalnych wątpliwości czy obaw. Nie zobaczyłem w tym roku w Gdyni niczego lepszego,choć też – w przeciwieństwie do ostatnich lat – nie zobaczyłem niczego w pełni wybitnego, jak Imago, Inni ludzie czy IO. Od samego początku za pośrednictwem impresji wizualnych Michała Dymka w takt arcydzielnego montażu Agnieszki Glińskiej, Teatr Muzyczny spowił mrok Kopenhagi, by przeprowadzić nas poprzez inspirowaną Człowiekiem słoniem i Oliverem Twistem (w wariacji Davida Leana – o czym wspomniał w wywiadzie dla Katarzyny Borowieckiej w programie “W poszukiwaniu dobrego filmu”) historię kobiety porzuconej systemowo, osamotnionej, której reżyser finalnie daje możliwość wyboru, jakiej była pozbawiona przez system. von Horn jak nigdy wcześniej poraża swoją artystyczną konsekwencją, intensyfikując z każdą sekwencją coraz bardziej siłę dramaturgii, ani razu przy tym nie przekraczając decorum, nie wyzbywając się empatii i wsparcia dla protagonistki. Płynnie udaje mu się przejść od historii o kapitalizmie i wyzysku przemysłowym, przez poruszenie tematyki stresu pourazowego, aż do historii kryminalnej – i tak jak w Sweat łączenie konwencji zaczęło się w pewnym momencie rozpadać, tak tu wszystko trafia w punkt. Są takie momenty, kiedy w warsztacie krytycznym brakuje słów i można to podsumować „wow” – taki był właśnie efekt pokazu Dziewczyny z igłą w moim przypadku.

Często pod koniec tekstów o Gdyni zadaje się pytanie o przyszłość. Ja tym razem wyłamię się ze schematu – przed jubileuszową 50. edycją warto przypomnieć o tym, jak wielkim unikatem jest FPFF. W świecie, gdzie festiwale narodowe straciły rację bytu, pozostaje najważniejszym, festiwalowym wydarzeniem branży audiowizualnej (obok Polish Days na Nowych Horyzontach) w Polsce. Jest trochę jak samo, rodzinne jego miasto – symbol minionego modernizmu, chłodne na pierwszy rzut oka niezmiennie potrafi zachwycać. I taka jest właśnie filmowa Gdynia; pięknie się na nią narzeka – ale bez niej wszystko byłoby smutniejsze, trywialne, puste, a odbiór kina chyba gorszy. Bo nawet gdy coś nie idzie, sezon filmowy rozczarowuje – znad morza widok jest zawsze piękny.