„120 uderzeń serca” – 24. Wiosna Filmów

"120 uderzeń serca", reż. Robin Campillo

120 uderzeń na minutę

Ocena: 3/5

Francuskie kino nie jest w ostatnich latach w najlepszej formie, dobitnie świadczy o tym chociażby fakt, że w 2016 i 2017 roku w oscarowej rywalizacji reprezentowali ich, kolejno Turczynka i przywieziony z Hollywood Holender. Nowa świecka tradycja wysyłania do Los Angeles twórców urodzonych za granicą została podtrzymana także w 2018, jednakże życie i kariera Robina Campillo są nierozerwalnie związane z krajem nad Sekwaną.

Na poły autobiograficzny „120 uderzeń serca ” opowiada o działaczach stowarzyszenia Act Up walczącego o poprawę świadomości społecznej na temat szalejącej epidemii AIDS, a także o poprawę sytuacji zarażonych. Reżyser, zadeklarowany homoseksualista, wspomina tu czasy swojej walki i działania w tej organizacji w pierwszej połowie lat 90.

Mimo szczytnych pobudek stojących za produkcją tego filmu i wielkiego autentyzmu z niego bijącego, nie sposób zignorować faktu, jak bardzo w 2018 roku jest on spóźniony. W latach 90. byłby rewolucyjny, w pierwszej połowie ubiegłej dekady, bardzo ważny i trafny, a teraz? Dostajemy historyczno-wspomnieniowe kino, stworzone w absolutnym oderwaniu od teraźniejszości, do tego piekielnie konserwatywne w formie. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że w społeczeństwie naznaczonym piętnem ciągłego strachu przed terroryzmem, pokazywanie scen szturmowania biurowca i obrzucania niewiadomymi substancjami pracowników przez pozytywnych bohaterów, nawet jeśli to tylko pokojowy protest, nie wzbudzi w widzach sympatii, ani zrozumienia dla protagonistów.

Innym poważnym problemem zdobywcy Grand Prix zeszłorocznego festiwalu w Cannes jest jego tempo; produkcja nie jest nadzwyczajnie długa (trwa 135 minut), ale potrafi się ciągnąć w nieskończoność. Może to być wina konstrukcji filmu, tego że przez większość czasu zamiast jednego głównego wątku fabularnego, obserwujemy po prostu kilka następujących po sobie epizodów z walki Stowarzyszenia. W drugiej połowie na pierwszy plan wychodzi indywidualna historia walki Seana z chorobą (rewelacyjny Nahuel Perez Biscayart) co zmusza resztę bohaterów do schowania się na drugi plan, w zamian za to dając widzom równie liczne, co zbędne sceny seksu i duże ilości banalnych dialogów.

Aktorstwo, a także energia wkładana w role przez artystów, to zdecydowanie najmocniejszy punkt zdobywcy sześciu tegorocznych Cezarów. Koncert daje jak zwykle rewelacyjna Adele Haenel, która swoje umiejętności pokazała już w „Nieznajomej dziewczynie” u braci Dardenne, a także nagrodzony za najlepszy męski drugi plan, debiutant – Antoine Reinartz.

Szkoda, że Campilli zabrakło zdecydowania by opowiedzieć albo o jednostce, albo o zbiorowości, przez co otrzymane danie, choć strawne, to trudno je nazwać sycącym. A najlepszym powszechnie znanym filmem o umieraniu na AIDS w pierwszej połowie lat 90. wciąż pozostaje „Rent” Columbusa…

Marcin Prymas
Marcin Prymas