Wyspa przyjaźni, wyspa wyobraźni – recenzja filmu „Wyspa psów”

Wes Anderson dał się poznać jako twórca z wyraźną autorską wizją, którą konsekwentnie realizuje w filmach łatwo rozpoznawalnych dzięki unikalnej mieszance perfekcyjnie dopracowanych elementów. Poszczególnym składnikom swych dzieł nadaje niepowtarzalny charakter, powstały poprzez przefiltrowanie rozlicznych zewnętrznych wpływów przez własną wrażliwość. Amerykanin wielokrotnie zabierał widzów w wojaże po własnej wyobraźni, upodabniając ją do istniejących miejsc, jednak zawsze tak oryginalnych i znajomych dla sympatyków reżysera. Czy podróż na japońską „Wyspę psów” spełnia oczekiwania miłośników twórczości Wesa Andersona?

Akcja filmu rozgrywa się w Japonii w niedalekiej przyszłości. Wobec rozszerzającej się epidemii psiej grypy burmistrz Kobayashi decyduje o wysłaniu zakażonych czworonogów z metropolii Megasaki na niedaleką Wyspę Śmieci. Skrawek lądu zostaje przekształcony w psie więzienie, gdzie zwierzęta powoli wymierają, zapomniane przez właścicieli. Pewnego dnia na Wyspie Psów zjawia się dwunastolatek Atari, zdecydowany odszukać ukochanego pupila, Ciapka. Zyskuje pomoc psiego gangu pod przewodnictwem Szefa. Staje się to początkiem niezwykłych przygód.

Wes Anderson jest niewątpliwie perfekcjonistą – ostatnie jego filmy zdradzają wręcz obsesję na punkcie formy. Strona wizualna, jak zwykle dopracowana do najmniejszego detalu, oraz poziom techniczny, jaki osiąga Anderson w swej drugiej animacji poklatkowej, pozwalają całkowicie zatopić się w świecie przedstawionym. Lalkowe postacie są zachwycająco żywe, każda posiada unikalną cechę, a animacja wprost urzeka – celowo uciekając od dążenia do nadmiernego realizmu, przez co przypomina filmy poklatkowe z lat 60., a szczególnie „Mad Monster Party?” amerykańskiej wytwórni Rankin/Bass. Scenografia zawsze była olśniewającym skarbem dokonań Andersona – także „Wyspa psów” otwiera pole do kontemplacji kolejnych kadrów, skomponowanych z chirurgiczną precyzją i nieprzeciętnym wizualnym wyczuciem. Z konieczności ograniczone ruchy kamery (a raczej aparatu fotograficznego) nadają filmowi statyczny charakter, przypominając kompozycje malarskie.

Wszystkie filmy Amerykanina zawierają liczne nawiązania do dzieł sztuki, które Anderson łączy w przedziwną mozaikę. Chętnie odwołuje się przy tym do mistrzów – czy to do Satyajita Raya („Pociąg do Darjeeling”), Johna Hughesa („Rushmore”), Jean-Luca Godarda i francuskiej Nowej Fali (reklamy „Prada: Candy”), czy to do brytyjskiej i amerykańskiej muzyki lat 60. XX wieku (chyba wszystkie filmy). Nie inaczej jest w przypadku „Wyspy psów”, w której wyraźne są inspiracje Akirą Kurosawą i anime ze studia Ghibli. Poprzez wizualną stylizację i zachowanie pozorów realizmu (japońskie znaki, nietłumaczenie wypowiedzi japońskich bohaterów) reżyser pragnie przekonać widza, że historia, którą opowiada, zabiera go do prawdziwego Kraju Kwitnącej Wiśni. Jednak jest to tylko sztuczka sprawnego iluzjonisty (nie przeczę, udana). Pobłądziłby ten, kto szukałby w filmie Andersona realistycznego obrazu Japonii.

Jakkolwiek realizm na pewno nie był celem reżysera, zastanawia klucz, wedle którego Anderson dobrał orientalne elementy, jakimi przyozdobił swoje dzieło. Odnosi się wrażenie, że sporządził po prostu listę składników opartą na stereotypowym postrzeganiu Japonii na Zachodzie i ubrał w nie historię rodem z kina amerykańskiego. Nie zabrakło więc niczego, co kojarzy się z Nipponem: jest sumo, sakura, wasabi, kabuki, haiku, samuraje, pachinko, torii, sushi, Hachikō, góra Fudżi, a nawet bomba atomowa. W andersonowym słowniczku przydatnych zwrotów znalazły się też: honor, poświęcenie, lojalność, szacunek, siła autorytetu, tradycja, perfekcjonizm, gadżeciarstwo. Strona wizualna momentami jest aż zbyt wyraźnie stylizowana na drzeworyty ukiyo-e; już samo imię bohatera (Atari) jest znaczące.

Anderson nie tyle odtwarza Japonię, co tworzy ją we własnej wyobraźni, przez co przypomina ona raczej krainę z baśni niż miejsce do życia. Jest to powierzchowne podejście rodem z XIX wieku, gdy Europejczycy odkryli kulturę japońską i zostali nią tak oczarowani, że orientalne elementy dodawali do wszystkiego. Anderson zupełnie nie stara się dotrzeć do sedna umysłowości człowieka Wschodu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wyraźnie sprecyzowane miejsce akcji – taka deklaracja stawia pod znakiem zapytania intencje reżysera. Efekt jest bowiem hybrydą hołdu zauroczonego sympatyka i spojrzenia z kolonialną wyższością na daleki, egzotyczny ląd. Nie musi to być od razu wina Andersona, wszak jako reprezentant Zachodu widzi przez pryzmat formacji kulturowej, w której wyrósł. Tak zwykle bywa w filmach powstałych w jednym kręgu kulturowym, a opowiadających o innym („Między słowami” Sofii Coppoli jest do dziś chlubnym wyjątkiem). Tylko dzięki reżyserskiej zręczności Andersona świat przedstawiony, choć wysoce umowny, wydaje się spójny. Niemniej pozostaje odczucie zawodu, gdy twój ulubiony twórca ponosi porażkę w twoim ukochanym temacie.

Niewybaczalne jest natomiast odwołanie się w przełomowym momencie fabuły do motywu białego zbawcy. Sama historia, jakkolwiek andersonowo neurotyczna i paradoksalnie angażująca, pozostaje niestety niewspółmiernie odtwórcza w stosunku do pozostałych elementów filmu. Owszem, odwołania do klasyki są przyjemne, tempo – konsekwentnie budowane, a konstrukcja scenariusza potęguje wrażenie, że wszystko jest dogłębnie przemyślane. Jednakże stereotypowe postacie, które (poza dwiema) nie podlegają żadnej ewolucji oraz położenie akcentu na wydarzenia, a nie ich skutki i postawienie akcji wyżej niż refleksji – to słabości, jakich nie spodziewałbym się po Andersonie. Wszak to on stworzył „Pociąg do Darjeeling”, jeden z najlepszych filmów drogi, w którym sama wędrówka staje się ważniejsza od celu; to on jest twórcą „Fantastycznego pana Lisa”, pod kostiumem animacji dla dzieci skrywającego ponadczasową opowieść o naturze człowieka. „Wyspa psów” przypomina bardziej „Grand Budapest Hotel” – wdzięczny przerost formy nad treścią. Film idealny technicznie, jednak niedoskonały fabularnie. Anderson nie powrócił niestety do równowagi swoich wcześniejszych dokonań.

Jest to o tyle ironiczne, że równowagę uczynił motywem przewodnim „Wyspy psów”. Charakterystyczna narracja – prolog, treść właściwa, epilog (plus kilka retrospekcji) sprzyja wrażeniu uporządkowania. Symetryczna budowa kadru oraz recytowane kilkukrotnie haiku osiągają podobny cel. Jak w poprzednich filmach, Amerykanin podkreśla rolę przyjaźni pokonującej przeciwności losu, przestrzega, by nie oceniać bliźnich po pozorach oraz odwołuje się do symboliki drogi, pozwalającej odkryć swoje słabości, ale i odnaleźć siłę; drogi, której nieprzewidziane zakręty pozwalają dostrzec, że życia nie da się zaplanować.

Anderson zdaje się mówić, że kluczem do rozwoju są wzajemny szacunek i zrozumienie. Skrajne decyzje i radykalne działania destabilizują, nawet jeśli stoją za nimi słuszne intencje. Reżyser nie stwierdza przy tym, że idealny świat to taki, gdzie istnieje tylko jedna racja. Wręcz przeciwnie – musi być miejsce dla obu stron; winny one rozmawiać, spierać się i przecierać drogę do kompromisu. Powinny uczyć się żyć razem, bo choć pozornie są przeciwstawne, to głębiej leżą racje, a może i cele, wiążące je w nierozdzielną całość – jak w odwołującej się do chińskiej filozofii koncepcji yin i yang, której symbol kilkukrotnie ukazany jest w filmie. Stąd płynie lekcja, że nigdy nie jest za późno na zmianę, a pierwiastek dobra tkwi w każdej jednostce. Wszak nikt nie jest idealny i nieważne, jak pesymistyczne byłyby prognozy – kiedyś wyjdzie słońce. I to jest chyba klucz do tej pogodnej, nieco naiwnej, ale w gruncie rzeczy pięknej opowieści.

 

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap
Wyspa psów

Wyspa psów


Rok: 2018

Gatunek: komediodramat

Reżyser: Wes Anderson

Występują: Bryan Cranston, Koyu Rankin, Bill Murray i inni

Ocena: 3,5/5

Our Rating: