Asfaltowa dżungla – recenzja filmu „Bambusowe psy” – WFF

W roku 1995 na przedmieściach stolicy Filipin, Manili, zamordowano kilkunastu członków syndykatu Kuratong Baleleng, którzy byli współpracownikami miejscowej policji. Śledztwo w sprawie ciągnęło się przez lata, oskarżeni o zbrodnię funkcjonariusze pozostawali bezkarni, a w końcu z braku przekonujących dowodów - uniewinnieni. Na domiar złego jeden z nich został ostatnio senatorem. “Bambusowe psy” będące rekonstrukcją wydarzeń z feralnej nocy mają szansę nagłośnić ten haniebny proceder (podobnych samosądów przez lata było więcej).

Manila, licząca 24 miliony mieszkańców aglomeracja miejska, doświadcza takiej ilości przestępstw, że wydają się one codziennością, czymś normalnym. Handel narkotykami, sutenerstwo, rozboje, pobicia to tutaj chleb powszedni. Wszechogarniająca przemoc i bieda idzie w parze z bezkarnością aparatu bezpieczeństwa i korupcją polityków. W mieście, gdzie policja jada przy jednym stole z bandziorami, zasady nie istnieją. Asfaltowa dżungla jest równie niebezpieczna dla mieszkających w slumsach drobnych złodziejaszków czy budujących domy na śmietnisku sierot, co dla mafijnych kacyków. “Bambusowe psy” opowiadają o niedoli tych ostatnich. Wspomniany we wstępie syndykat Kuratong Baleleng wywodził się z powoływanych w latach 80. oddolnie i spontanicznie organizacji paramilitarnych o charakterze antykomunistycznym. Z czasem, podobnie jak we włoskiej Kalabrii, patriotyczna działalność przerodziła się w sieć gangów kontrolujących większość przestępczych biznesów w regionie.

Na Filipinach od lat 90. kwitnie handel dragami i dziecięca prostytucja, na wszystko przez palce patrzą opłacani gliniarze. Gangusy nawet złapani na gorącym uczynku wychodzą jeszcze tego samego dnia na wolność. Ręka rękę myje. Wydaje się, że i tej nocy czterej członkowie bandy zostaną szybko wypuszczeni. Znajomy sierżant, któremu się opłacają i donoszą o działaniach rywali, przewiezie ich na swoją komendę i wyjaśni wszystko polubownie. Ochoczo wskakują zatem do vana i ruszają w drogę. Tym razem będzie inaczej, podróż przez ulice miasta-molocha potrwa długie godziny, a z czasem policjanci zaczną zachowywać się coraz dziwniej.  

Reżyser filmu, Khavn de la Cruz, na sesję Q&A przybywa ostrzyżony na irokeza w fantazyjnych okularach bez szkieł, odziany w zielony płaszcz w osy i spodnie w cętki geparda. Nie sprawia wrażenia osoby zainteresowanej realizacją mrocznego thrillera w konwencji kina drogi. Produkcja ma być raczej kolejną cegiełką jego imaginarium „Mondomanili”. Doskonała pierwsza scena, gdy kamera bez jednego cięcia meandruje komisariat policji śledząc jednocześnie schodzącą z dachu policjantkę, zwiastuje nie tylko najlepsze dzieło w dorobku Filipińczyka, ale też linearną opowieść o mroku i grzechu.

Z tych obietnic większość nie ma pokrycia. Mrok objawia się głównie brakiem oświetlenia w pędzącym przez Manilę dusznym vanie. Khavn do tego stopnia ulega urokowi realizmu, że w ostatnich scenach na ekranie widać głównie ciemność, czasem tylko rozjaśnianą przez kopcone przez podróżujących papierosy. Grzech zostaje wprowadzony na kilku poziomach, choć na żadnym z nich nie zyskuje odpowiedniej reprezentacji. Twórca “Zrujnowanego serca” potrafi w imię swojej chimerycznej natury znienacka zaatakować oko widza kilkusekundową próbką biedy i grozy prosto ze slumsów Tondo. Podczas monotonnej jazdy autem jego teledyskowa wrażliwość wyrywa na boki, jakby opowiedzenie jednej tragicznej historii nie wystarczyło. Do całości dodaje również bezpardonowy rubaszny humor (niekończące się dowcipasy o obrzezaniu czy szowinistyczne odzywki względem funkcjonariuszki policji) oraz piosenki własnego autorstwa o tak dźwięcznie brzmiących tytułach jak “Daj mi ugryźć kawałek swojego serka”.

Z całego kramu bardziej lub mniej udanych eksperymentów, jakie podejmuje reżyser, nie powstaje niestety udany produkt. Mimo poruszania tematu, który miał szansę dotknąć widzów i opowiedzieć światu (nie mam wątpliwości, że rodzima cenzura zatrzyma film na półce) o zbrodniach reżimu sprzed lat. Tym bardziej, że jak udowadnia inna filipińska produkcja pokazywana na Warszawskim Festiwalu Filmowym, czyli “Alfa. Prawo do zabijania” Brillante Mendozy, brutalność i bezkarność policji rośnie na sile.

Khavn nie potrafi najwyraźniej zachować odpowiedniego tonu. Podczas napisów końcowych serwuje humorystyczną scenkę: Korpo (grany przez gwiazdora kina akcji Rezę Corteza), jedna z ofiar ukazanego w trakcie filmu samosądu, tańczy na komisariacie do dźwięków stylizowanego na lata 80. songu “Susan”. Filmowiec wyraźnie dumny z pomysłu zdecydował, że właśnie ten materiał będzie promował przedsięwzięcie. Pozostaje tylko pogratulować konceptu wpisującego się doskonale w hochsztaplerskie próby autora “Vampire of Quezon City”. Fanów szalonej twórczości Filipińczyka nie ustrzegę przed wejściem po kolana do rynsztoku, innych przestrzegam – są na tym festiwalu lepsze filmy.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
bambusowe psy plakat

Bambusowe psy

Tytuł oryginalny: „Bamboo Dogs”

Rok: 2018

Gatunek: dramat, thriller

Kraj produkcji: Filipiny

Reżyser: Khavn de la Cruz

Występują: Rez Cortez, Sue Prado, William Buenavente  i inni

Ocena: 2/5