Życie imigranta jest trucizną – recenzja filmu „Vitalina Varela” – NH/AFF

Filmy Pedra Costy nigdy nie były w pełni fabularne, zawsze po kolana, a może i po pas zanurzone były w rzeczywistości zastanej. Ten paradokumentalny rys objawia się w każdym jego dziele (może oprócz Krwi i Domu z lawy). Prawdziwe losy aktorów (głównie naturszczyków) odbijają się nierzadko w tym co proponuje Portugalczyk na ekranie. W rozdzierającym serce W pokoju Wandy role narkomanów egzystujących w melinach na przedmieściach Lizbony grali autentycznie uzależnieni.

Portugalski reżyser posiadł niezwykłą umiejętność, aby na lizbońskiej ulicy dostrzec kogoś zwyczajnego, reprezentującego nader często najniższe, marginalizowane grupy społeczne: imigrantów, ćpunów, robotników, biedaków. Dopiero w oku kamery okazuje się, że te „szaraki” potrafią być tytanami, że mają do opowiedzenia zajmujące historie. Wśród nich oczywiście znalazł się Ventura. Aktor-emblemat kina Costy, będący dla niego kimś takim jak Lee Kang-sheng dla Tsai Ming-lianga. Pochodzący z Republiki Zielonego Przylądka i nie mający żadnego przygotowania do wykonywania tego zawodu mężczyzna stał się dla autora Kości idealnym przekaźnikiem jego wizji. Siwa głowa i pełna zmarszczek twarz Ventury, jego głębokie, zmęczone spojrzenie czy postura styranego życiem człowieka mówi nam więcej o jego postaciach niż tysiąc słów.

W najnowszym dziele Costy Ventura oczywiscie gra, ale tym razem otrzymuje drugoplanową, acz kluczową dla fabuły rolę schorowanego księdza. Pierwsze skrzypce przejęte zostają przez również wywodzącą się z Cabo Verde Vitalinę Varelę. To także aktorka niezawodowa, która już wcześniej zagrała u Costy w Koniu Forsie. Takie twarze spotyka się niezwykle rzadko – siła jej spojrzenia oraz upór z jakim trwa w cierpieniu i w walce z przeciwnościami, ale i niezwykła godność bijąca z tego oblicza kojarzy się z występem Marii Falconetti w Męczeństwie Joanny d’Arc Dreyera.

vitalina varela

Wracając jednak do produkcji z 2019 roku: bez 54-latki aktorki nie byłoby tego filmu. Jej imię i nazwisko nieprzypadkowo posłużyły za jego tytuł. Odnajdziemy bowiem w tej historii wyraźne ślady jej własnych losów. Oto kanwą scenariusza Vitaliny Vareli stało się wydarzenie jakie autentycznie przeżyła sama aktorka. Zdarzyło jej się bowiem, mimo szczerych chęci, trzy dni spóźnić na pogrzeb męża, z którym była w separacji. Skoro jednak przyleciała do Lizbony z Wysp Zielonego Przylądka. Pedro Costa za zgodą przyjaciółki jej przybycie do stolicy Portugalii uczynił początkiem filmowej opowieści o utracie bliskiej osoby, radzeniu sobie z żałobą oraz w szerszym kontekście o skomplikowanej sytuacji imigrantów. Vitalina wprowadza się więc do domu czy raczej mówiąc bez ogródek rudery w jakiej egzystował jej zmarły małżonek, Joaquin de Brito Varela, murarz i elektryk.

Okolice wzmiankowanego domostwa nie należą do najbardziej zadbanych. To po prostu zwyczajowo odwiedzane przez kamerę Costy rubieże lizbońskiej prosperity zamieszkane tradycyjnie przez biedotę i klasę robotniczą, głównie z przybyłych z afrykańskich byłych kolonii Portugalii: Cabo Verde, Gwinei Bissau, Mozambiku, Angoli. Rozpadające się rudery, walący się ze ścian tynk, grożące katastrofą budowlaną dachy oraz zamieszkujących tu nieboraków poznajemy zresztą już w trwającym dokładnie 13 minut prologu, dopiero po nim przybywa tutaj nasza zbolała bohaterka. W Lizbonie nawet w centralnych dzielnicach takich jak Mouraria, Graça czy Alfama napotkałem na takie uliczki, czasem wystarczyło zejść nieopatrznie z turystycznego szlaku, by ujrzeć skrajną biedę w sercu europejskiej metropolii.

vitalina varela

Vitalina Varela staje się rewersem dla innego arcydzieła Costy, czyli Pochodu młodości (NASZA RECENZJA). Tam, grany rzecz jasna przez Venturę, mężczyzna zostaje zmuszony, na skutek decyzji o wyburzeniu slumsów i przeniesieniu mieszkańców na nowe osiedle, do powrotu do ojczyzny, czyli do Republiki Zielonego Przylądka. Vitalina odbywa podróż odwrotną, przybywa do stolicy dawnego imperium kolonialnego z przymusu serca.

Trudno opowiadać o tym filmie bez choćby wspomnienia o warstwie wizualnej. Jak przystało na dzieło Portugalczyka do obrazu jest przywiązywana niezwykła uwaga. Nigdy (choć pewnie i tak znajdą się przeciwnicy tej tezy) bieda nie jest estetyzowana, nie mamy tu w żadnym wypadku z szantażem emocjonalnym. Jego chłodny styl osiąga tu pełnię; Vitalina Varela to w moim odczuciu opus magnum Pedro Costy. Charakterystyczne kadry, utopione w mroku, który ledwo i tylko chwilami rozbijany jest przez światło słoneczne, przenoszą nas bezpośrednio do mistrza takich zabiegów, czyli Caravaggia. Tenebrystyczne ciągoty nigdy nie były dla portugalskiego reżysera specjalnym balastem, przez lata sam stał się niezwykle biegły w wydobywaniu piękna z odrapanych ścian i umęczonych twarzy swych bohaterów.

Costa opowiada o stanie zawieszenia, Vitalina z winy linii lotniczych (a więc wielkiego, korporacyjnego przemysłu – złowieszczego symbolu dominacji białego człowieka nad resztą świata) pozostaje w stuporze, swego rodzaju letargu. Jej żałoba nie miała szansy zostać przepracowana nie mówiąc już o odpowiednim pochówku zmarłego męża. Wszystko zrobiono pośpiesznie, za jej plecami. Chociaż mąż odszedł od niej już trzy dekady temu, to – jak widać -ona czuje zarówno powinność, jak i wielką stratę.

To zresztą nie tylko opłakiwanie, kobieta wykorzystuje ten moment na rozważania o tym, czego nie udało się osiągnąć, swoisty bilans strat i zysków, w którym nigdy nie można wyjść na zero. Powraca do niej niczym męcząca mucha w upalny dzień wizja tego jak mogło wyglądać ich wspólne życie, gdyby mąż nie wyjechał. Może zbudowaliby razem dom na Cabo Verde, mieli gromadkę dzieci, psa i ogród? Ten obraz szczęśliwości mimo, że Costa oczywiście utrzymuje swój film w hiobowym tonie, powraca z całą mocą, w bodaj jedynej scenie ukazanej w pełnym słońcu. Może kołacze się tu jakiś epizod z okresu, gdy Vitalina i jej mąż jeszcze planowali przyszłość w ojczyźnie, może to jakieś kolejne pokolenie jej krajan, które jednak postanowiło zostać i nie szukać powodzenia w Europie, a może wreszcie to wizja niebiańska, gdzie widzimy państwa Varelów znowu razem? Jej znaczenie każdy widz wydobędzie zgodnie ze swoim światopoglądem.

To jednocześnie, nie pierwszy w dorobku Portugalczyka srogi policzek wymierzony w kierunku własnego kraju i jego stosunku do przyjezdnych z dawnych kolonii. Słabość gospodarcza, niemożność związania końca z końcem, niestabilność polityczna i wybuchające non stop wojny domowe w Afryce to oczywiście wina dawnych potęg kolonialnych, które wciąż mącą na tamtym kontynencie. Bez tego ludzie tacy jak Ventura czy Varelowie nie musieliby opuszczać swoich ojczystych stron, tylko dlatego, żeby utrzymać bliskich na miejscu. Jak wiemy także z rodzimego podwórka, dzięki filmom Piotra Domalewskiego (Cicha noc, Jak najdalej stąd), emigracja zarobkowa rzadko kończy się dla takich rodzin happy endem. Najlepiej podsumowuje to zdanie z Vitaliny Vareli „Życie imigranta jest trucizną”.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Vitalina Varela plakat

Vitalina Varela

Rok: 2019

Gatunek: dramat

Kraj produkcji: Portugalia

Reżyseria: Pedro Costa

Występują: Vitalina Varela, Ventura, Manuel Tavares Almeida i inni

Ocena: 5/5