Make America Great Again – recenzja filmu „Vice”

Kiedy Oliver Stone nakręcił “W.” w 2008 roku, wydawało się to odważnym krokiem, szczególnie zważając na fakt, że jego podmiot dalej grzał centralny fotel w Gabinecie Owalnym, a rany z towarzyszących skandali były jeszcze świeże. Film o Bushu młodszym okazał się jednak produkcją nudną, “szkolną” i pozbawioną pazura. Trochę czasu minęło i wiemy, że łatka niekompetentnego błazna dla George’a to nic w porównaniu do matactw tego niepozornego, łysiejącego biurokraty na drugim planie. Teraz Amerykanie mają u władzy pewnie jeszcze gorszego, “pomarańczowego cheetosa”, jak opisuje go członek satyrycznej grupy wsparcia w omawianym filmie “Vice”. W nim do tego za kamerą weteran Saturday Night Live i twórca świetnego “Big Short”, a w roli demonicznego Dicka Cheneya człowiek, którego podobno natchnął do tego sam Szatan. Więc tym razem będzie ostrzej, prawda?

Granego przez Christiana Bale’a zagorzałego republikanina i praktykanta makiawelizmu, poznajemy tu jako zapijaczonego, relegowanego z uniwersytetu nieudacznika, właśnie zbierającego od swojej dziewczyny i późniejszej żony, Lynne Vincent (Amy Adams), ostrą werbalną chłostę za swój brak ambicji. Jak się okazuje, ten jeden wykład od kobiety, która nie chce powtarzać błędów długo tkwiącej w przemocowym związku matki, jest dla Dicka wystarczającym motorem, by przyłożyć się do nauki i kilkanaście lat później stać się wiernym stronnikiem administracji Nixona.

Potem czekały go lata aktywności w Izbie Reprezentantów jako twarz stanu Wyoming, ledwo liźnięta w filmie działalność na stanowisku sekretarza obrony za kadencji Busha Seniora, oraz funkcja prezesa jednego z największych przedsiębiorstw naftowych na świecie. Po tych wszystkich piastowanych urzędach, nadszedł czas na zrewitalizowanie zapomnianej roli tytułowego “wice”. Do “zasług” Cheneya na tym stanowisku w oku McKaya należało m.in: nadużywanie kompetencji w zapychaniu etatów całego Waszyngtonu sobą i swoimi kolegami, co dawało mu niemal nieograniczoną kontrolę nad decyzyjnością na wszystkich szczeblach władzy, celowe doprowadzanie do wycieków informacji na temat potencjalnych przeciwników, przekonanie większości obywateli o posiadanych przez Saddama Husseina zabawkach masowego rażenia, czy też bardzo swobodne interpretacje postanowień konwencji genewskiej. Oj, grubo mu można nasmarować.

Wspomniany wcześniej “Big Short” był autentycznie filmem “z jajami”, choćby na poziomie zgoła niecodziennej konwencji. Przewrotna gra z “heist movie”, przeplatana samoświadomymi wtrętami, wyjaśniającymi widzowi ekonomiczny żargon w formie inspirowanej internetowym wideo-esejem. Do tego była to, przez większość czasu, naprawdę zabawna komedia, by potem przełamać ten luz świetnie rozegranym dramatem, spełniającym misję okazjonalnego przypomnienia nam, że Steve Carell sprawdza się w poważniejszych tonach. Takiej szansy nie dostaje on na pewno w “Vice”, czyniąc z postaci Donalda Rumsfelda mało śmieszną kreskówkę, stale na jednej nucie. Ale to tylko czubek góry lodowej, w morzu frapujących decyzji reżyserskich Adama McKaya…

Pomysłem wyjściowym jest tu ironiczne potraktowanie bezpiecznej, “oscarowej” szkoły politycznego biopika. Rzeczy typu: te mniej kąśliwe filmy Stone’a, “J. Edgar” Clinta Eastwooda czy “Żelazna Dama” Phyllidy Lloyd. Atrakcyjna futurospekcja na otwarcie, droga “od zera do bohatera”, skandale polityczne burzące spokój domowego ogniska, dużo gadających głów, quasi-artystowsko/naturalistycznie niedoświetlone zdjęcia i uboga paleta barw, z dominującymi ciemnymi odcieniami niebieskiego, szarościami i zieleniami. Wszystko jest tu niejako “na swoim miejscu”, łącznie z pseudo-freudowskimi odchyłami scenarzysty (por. obficie krwawiący stek, krojony przez tytułowego Nixona podczas dyskutowania o zrzucaniu bomb na Hanoi, w filmie O. Stone’a z 1995). W pamięć zapada fatalnie zmontowana scena przekabacania na ciemną stronę mocy Busha juniora (najlepszy z całej obsady Sam Rockwell, choć jego charakteryzacja pozostawia wiele do życzenia), z przebitkami na przynętę i wędkę. Rozumiecie? Metafory.

Ale ta cała powaga, napuszenie i oczywistość to wszystko ironia, prawda? W końcu jest nawet gag z “przedwczesnymi” napisami końcowymi, który efektownie parodiuje patos i nadmierne “wybielanie” wizerunków wielkich przywódców w Hollywood. Otóż tak, w filmie jest dużo humoru, są mrugnięcia do widza podobne poprzedniemu dziecku McKaya, ale to właściwie kosmetyczne dodatki, które nie zarobią na więcej niż kilka przelotnych uśmieszków widzów kinowych. Żarty są schematyczne, przewidywalne, oparte na stylu, który lubię tłumaczyć jako “samoświadomy beton”, i bardzo łatwym czarnym humorze, nigdy nie tak ostrym, jakim chciałby się wydawać. I kiedy narrator (nawiasem mówiąc świetnie radzący sobie nawet z kiepskim materiałem ulubiony everyman telewizji, Jesse Plemons) zapowiada nam, że “Przecież Dick nie zacznie nagle mówić do żony w stylu szekspirowskiego solilokwium, zdradzając swoje niecne plany! Tak się nie dzieje w życiu!”, to na tym etapie seansu już wiemy, jaki będzie następny gag i że na pewno będzie trwał za długo, sam w sobie będąc puentą dla siebie. Czy ktoś coś powiedział o potencjalnym Złotym Globie dla najlepszej komedii lub musicalu?

A propos, Adam McKay w jednym z wywiadów opowiadał o obszernej sekwencji musicalowej ze Stevem Carellem, która ostatecznie została wycięta z filmu. To jak absurdalnie, w perspektywie całego tego posępnego obrazu, nie pasowałaby podobna wstawka, jest najlepszym dowodem autorskiego kryzysu tożsamości. “Vice” miota się gdzieś pomiędzy poważnym dramatem, pokazującym ludzką stronę Cheneya, a czytanym z kamienną twarzą i konspiracyjnym tonem, satyrycznym pamfletem.

Podobnie zresztą jest z kreacją Christiana Bale’a, który przecież nie musi nikomu udowadniać, że jest dobrym aktorem, ale w tym przypadku pochwały należą się raczej jego dietetykowi i charakteryzatorowi. Potrafi sprawnie naśladować tembr głosu i monotonną manierę wypowiedzi Cheneya, ale próżno oczekiwać tu szerszej skali, a czasami swoje przemyca też nolanowski Batman. Mimo wszystko Cheney jak chciał, to potrafił być mówcą. Nie miał jednego, uniwersalnego tonu – to byłaby karykatura. Wiceprezydent Bale’a wydaje się być tym samym człowiekiem w wieku lat dwudziestu paru, jak z sześćdziesiątką na karku. Tak samo zdolny do wzgardzenia tych uważających go za przyjaciela i tak samo zdolny do wysłania młodych Amerykanów na rzeź do Iraku.

Nie można tu więc mówić o jakiejś klasycznej narracji typu “władza deprawuje”. To czym w takim razie jest “Vice”? Oskarżeniem? Wobec kogo, jeśli nie tylko tego zdziadziałego antychrysta, któremu po przeszczepie serca nikt zbyt wielu lat życia nie rokuje? Wobec społeczeństwa amerykańskiego, za jego nieodpowiedzialne wybory i ignorancję? Tu reżyser jest raczej łagodny, nie obarcza winą za zło swoich widzów, a raczej wywija im przed oczami różnorakimi strachami na wróble. Strzeżcie się! Otaczają nas republikanie, południowcy, “pas biblijny”, homofobowie i inni bigoci! Wciąż istniejące zapisy prawne, które w niewłaściwych rękach mogłyby zostać nadużyte!

Jednak poza tym felietonowym wylaniem żali, McKay nie oferuje tu nic produktywnego. Widz może wyjść z seansu lekko wstrząśnięty, ale bez żadnych perspektyw, że może cokolwiek zmienić. I to jest też największe “vice” (w drugim znaczeniu słowa: defekt, występek) filmu, który mimo mniejszych i większych wymienionych tu grzeszków, nadal nie najgorzej się ogląda. Ostatecznie nie staje się niczym więcej, niż wyczerpującym rachunkiem sumienia dla człowieka, którego reżyser bardzo nie lubi.

Dawid Smyk
Dawid Smyk

Vice

Rok: 2018

Gatunek: biograficzny, dramat, komedia

Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania, Hiszpania, Zjednoczone Emiraty Arabskie

Reżyser: Adam McKay

Występują: Christian Bale, Amy Adams, Steve Carell, Sam Rockwell

Dystrybucja: Forum Film Poland

Ocena: 2.5/5