Top 10 – Najlepsze filmy pierwszej połowy roku 2018

Mamy połowę lipca, najwyższy czas na redakcyjne podsumowanie. Przedstawiamy Wam ranking dziesięciu, naszym zdaniem najlepszych filmów, które gościły na polskich ekranach w minionym półroczu. A mieliśmy prawdziwy zalew świetnych produkcji! Obok nowości, laureatów Oscarów, trafiły wreszcie do polskiej dystrybucji niektóre tytuły święcące triumfy jeszcze na zeszłorocznych światowych festiwalach. To był prawdziwie obfity czas dla kinomanów, więc możecie mieć pewność, że poniższe zestawienie to same perełki.

10.Tully

Tully

„Tully” opowiada historię Marlo, zmęczonej matki, która właśnie urodziła trzecie dziecko. W roli głównej wystąpiła Charlize Theron, fenomenalnie oddająca frustrację i zmęczenie swojej bohaterki. Również kreacja tytułowej Tully będącej nocną nianią do pomocy została odegrana przez Mackenzie Davis z dużą dawką świeżości i młodzieńczej energii. Kolejny film Jasona Reitmana, reżysera „Juno” i „W chmurach” potrafi rozbawić dialogami napisanymi z dozą poczucia humoru, ale także przytłoczyć sekwencjami ukazującymi rutynę codziennych czynności. Szczególną uwagę amerykański twórca przywiązuje do relacji między dwiema kobietami. W przeciwieństwie do gasnącego uczucia między Marlo a jej mężem, zacieśnia się więź Marlo i Tully. Wydaje się, że są bratnimi duszami, a postać Theron widzi w młodej kobiecie szaloną siebie z przeszłości. Niecodziennym elementem dzieła Reitmana są surrealistyczne wizje Marlo spod wody. Mimo burzliwych i dramatycznych wydarzeń „Tully” ma w sobie coś kojącego. Daje poczucie ciepła, opieki i niweluje osamotnienie w chłodny letni wieczór. I chyba za to definitywnie ją pokochaliśmy.

Ania Wieczorek
Ania Wieczorek

9. Tamte dni, tamte noce

Tamte dni, tamte noce - plakat międzynarodowy

Arcydzieło kina LGBT i mój oscarowy faworyt zeszłego roku. Dziełu Luki Guadagnino blisko do wspaniałego „Manchester by the Sea”. Prostota środków, autentyczność wydarzeń i wiarygodność bohaterów składają się na ten mały wielki film. Pierwszą młodzieńczą miłość włoski twórca okazał tutaj jako wakacyjną przygodę, chwilę zapomnienia i ekscytacji, o której czujemy, że kiedyś musi się skończyć. Sprawia cierpienie, ale jest niezbędna by nas ukształtować, by nauczyć wyciągać wnioski na przyszłość. Szczerość i niewinność niewyidealizowanego uczucia podkreślona symboliczną rezygnacją z własnego imienia zawartą w oryginalnym tytule filmu reżyser przełamuje szczenięcymi wybuchami nieokrzesanej jeszcze namiętności. Najważniejsze sceny idealnie uzupełniane są przez nastrojowe, melancholijne piosenki Sufjana Stevensa, by wymienić chociażby przeszywający do głębi serca finał historii. Gdzieś tam teraz Elio pracuje pewnie w znanej korporacji, dobrze zarabia, ma wielki dom na przedmieściach, być może idąc tropem narzucanych przez społeczeństwo norm również piękną żonę i gromadkę dzieci. Spogląda przez okno na odległy horyzont i wspomina beztroskie lata 80., gdy nie wiedział jeszcze, czym jest AIDS, odpowiedzialność i prawdziwe życie. Był szczęśliwy.

Krystian Prusak
Krystian Prusak

8. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to historia małego miasta podzielonego przez brutalną śmierć nastolatki. Przeciwko stróżom prawa występuje rozgoryczona bezskutecznym postępowaniem matka zgwałconej, a następnie zamordowanej córki. Przy odrobinie dobrej woli współczujących jej mieszkańców i pomimo wielu przeciwności wykupuje ona od dawna nieużywane billboardy, na których widnieją oskarżenia wobec braku aresztowań przez szeryfa Willoughby’ego. Największym walorem tego filmu są ludzie, barwni bohaterowie, których prawdziwe oblicze i motywacje możemy odkrywać aż do ostatniej minuty. Zupełnie nie dziwią więc dwa Oscary dla aktorów, pierwszy dla Frances McDormand wcielającą się w postać twardej, rozwścieczonej bezsilnością Mildred, a drugi dla Sama Rockwella za rolę nieco frustrującego policjanta-nieudacznika. Pomimo iż obraz Martina McDonagha jest znacznie bardziej poważny i nastawiony na refleksje niż jego wcześniejsze „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” czy „7 psychopatów”, to nie brakuje tak dla niego charakterystycznych absurdalnych scen przemocy, okrutnych żartów i zadanych niespodziewanie ciosów. Jego dzieło to słodko-gorzka mieszanka, która mocno chwyta za serce po to, by chwilę później wyrzucić je z trzeciego piętra przez okno. Mimo całego cierpienia i bólu, jakim wypełniony został film, z przyjemnością można udać się do Ebbing, by zobaczyć i samemu osądzić te niesławne trzy billboardy.

Ania Grudziąż
Ania Grudziąż

7. Dziedzictwo. Hereditary

Ogłaszane ostatnimi czasy przez zachwyconych krytyków odrodzenie ambitnego kina grozy dokonało się. Zapomnijcie o spazmatycznych egzorcyzmach, przeklętych zakonnicach i nawiedzonych lalkach. „Hereditary” mówi głośno: zło czai się w nas samych! Błyskotliwy debiut Amerykanina Ariego Astera zabiera widza do świata pozornie przeciętnej rodziny. Jak każda familia, również filmowi Grahamowie kryją traumę i tajemnice, które wystawiają na próbę więzi między najbliższymi krewnymi. Szybko okazuje się, że rodzinna wspólnota oparta jest na kruchych podstawach, a próby jej ratowania uświadamiają nam, jak wielkim cieniem na podejmowanych decyzjach kładzie się spuścizna przekazywana z pokolenia na pokolenie. Krusząc fundamenty rodzinnego zaufania, bezpieczeństwa i spokoju, Aster płynnie przechodzi od dramatu psychologicznego do kina grozy. Umiejętnie podsyca w widzu niepokój, podkreślając jego obawy stopniową rezygnacją z realizmu na rzecz mrocznej, okrutnej groteski. Dopiero z perspektywy widać, jak złożona to konstrukcja. I niezależnie, czy będziemy ją odbierać jako poważną wiwisekcję instytucji rodziny, próbę określenia podstaw jej funkcjonowania i roli w społeczeństwie, czy też jako przewrotne studium miejsca jednostki w grupie i znaczenia podejmowanych przez nią decyzji – „Hereditary” wytrzyma huraganowy napór krytycznych analiz dlatego, że jest zbudowany na solidnych fundamentach. Aster to bowiem reżyser z wyraźną autorską wizją wcielaną w życie z zegarmistrzowską precyzją i niezachwianą pewnością siebie właściwą młodym twórcom. Począwszy od scenariusza, poprzez wycyzelowane zdjęcia Pawła Pogorzelskiego, na znaczącej scenografii skończywszy, wszystkie elementy składają się na niezawodny mechanizm filmowej ekspresji. Wisienką na torcie pozostają znakomite kreacje aktorskie – histeryczna rola Toni Collette ma wszelkie atuty, by przejść do annałów kina grozy. „Hereditary” to kino wymagające uwagi, skupienia i ciszy – by móc wsłuchać się w demony, które grają gdzieś w nas.

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap
Lady Bird

Greta Gerwig to bez cienia wątpliwości jedna z najważniejszych postaci amerykańskiego kina niezależnego. Indie-księżniczka, diwa nurtu mumblecore. Nic więc dziwnego, że oczekiwania wobec jej debiutu po drugiej stronie kamery były duże. Od pierwszych scen widać, że tworzy film osobisty i autorski. Stylem przypominał dzieła Baumbacha czy Swanberga, z którymi reżyserka wielokrotnie współpracowała. Miejscem akcji jest położone w Kalifornii Sacramento, czyli rodzinne miasto autorki, a będąca główną bohaterką zbuntowana licealistka przypomina samą Gretę i z pewnością jej historia w dużej mierze bazuje na doświadczeniach autorki. Losy tytułowej Lady Bird to nic innego, jak zmaganie się z absolutnie typowymi problemami dziewczyny wchodzącej w dorosłość. Brak porozumienia z rodzicami, miłosne rozczarowania czy problem z wyborem uczelni to tematy tak uniwersalne, że ciężko było wnieść do nich chociaż odrobinę świeżości, a jednak się udało. Duża w tym zasługa Saoirse Ronan, która stworzyła postać niesamowicie autentyczną i złożoną, z której wprost bije buntownicza moc adolescencji. Chociaż nie każdemu widzowi uda się zrozumieć jej życiowe wybory, to ciężko nie darzyć jej sympatią. Wraz z Lucasem Hedgesem, Beanie Feldstein, Timothée Chalametem i Odeyą Rush udało im się stworzyć grupę postaci, jakich od dawna brakowało w filmach coming of age. Nastolatków będących faktycznym odzwierciedleniem współczesnego społeczeństwa, a nie papierowymi postaciami opartymi na prostych stereotypach. „Lady Bird” dał nam powiew świeżości, którego Hollywood potrzebowało od dawna, nie pozostaje nam nic, tylko czekać na kolejne produkcje Gerwig.

Marcin Grudziąż
Marcin Grudziąż

5. Niemiłość

Borys i Żenia, rodzice 12-letniego Aloszy, są bliscy rozwodu. Rodzice są pochłonięci zabieganiem o swe romantyczne związki z kochankami. Mija dzień, aż zauważają, że ich syn zaginął. Film zdaje się być opowieścią o zniknięciu zrozpaczonego dziecka pozbawionego miłości, ale na głębszym poziomie staje się refleksją nad narcystyczną pustką, która leży w centrum wielu istnień ludzkich. Jakie są przyczyny tytułowej niemiłości? Reżyser sugeruje, że może być to hedonizm czy pogoń za bogactwem i komfortem wyprzedzające zainteresowanie najbliższymi. „Niemiłość” jest ponurym i zjadliwym oskarżeniem tego rodzaju współczesnego rodzicielstwa i postaw prezentowanych przez samolubnych dorosłych. Bohaterowie podążają za drobnymi przyjemnościami ignorując dzieci, które dobrowolnie sprowadzili na świat. Próżno doszukiwać się oznak szczęścia w postaciach skazujących się nawzajem na niedolę. Widz doświadcza thrillera psychologicznego, w którym napięcie wzrasta z każdym kolejnym ujęciem. Mimo że tonacja kadrów jest chłodna, to towarzyszące im emocje są potężne. Ta trafna diagnoza współczesnego społeczeństwa poraża uniwersalnością i subtelnością, pozostawiając widza w zadumie na długie godziny.

Anna Strupiechowska
Anna Strupiechowska
Dusza i ciało plakat

Aż 11 miesięcy musieliśmy czekać na kinową premierę wielkiego powrotu do kina Węgierki Ildikó Enyedi i zwycięzcę zeszłorocznego Berlinale – „Duszę i ciało”. Podobnie jak we wcześniejszych produkcjach reżyserki, która już za dwa tygodnie będzie bohaterką retrospektywy podczas festiwalu Nowe Horyzonty, tu również świat magiczny przeplata się z rzeczywistością. Rzecz się dzieje w rzeźni, Węgrzy są chyba szczególnie uczuleni na cierpienie zwierząt, żeby przypomnieć choćby „Białego Boga” Mundruczó. Endre to dyrektor finansowy placówki, typ samotnika na co dzień zmagający się z niedowładem ręki. Maria to nowo zatrudniona kontrolerka jakości mięsa, wycofana i chorobliwie nieśmiała formalistka, skrajnie różniąca się zachowaniem od otaczających ją prostych robotników. Para być może nigdy by na siebie wzajemnie nie zwróciła większej uwagi, gdyby nie przypadkowe odkrycie – obojgu noc w nocy śni się ten sam świadomy sen. Jako para jeleni przemierzają skąpany w śniegu las, jedzą, piją i się parzą. Bardzo skromna, wygrana na kłopotliwym milczeniu i z zawstydzeniem wypowiadanych dialogach historia miłosna to tak naprawdę opowieść o współczesnym człowieku. Tym, co zachwyca w obrazie Enyedi, jest ciągle balansowanie na granicy liryzmu i kiczu, humoru i dramatu. Bardzo często przedstawiane nam są sceny, na które po prostu nie wiadomo jak zareagować; czy powinniśmy parsknąć śmiechem, czy zapłakać? Całość doprawiono przepięknymi zdjęciami, za które Máté Herbai otrzymał Złotą Żabę na zeszłorocznym Camerimage.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

3. Wieża. Jasny dzień

wieża jasny dzień

Bez ogródek: najważniejszy polski debiut od czasu „Trzeciej części nocy” Andrzeja Żuławskiego. Jagoda Szelc z podobną swadą konstruuje świat przedstawiony, kontroluje środki filmowego wyrazu, nadpisuje warstwę symboliczną. Nie pyta czy tak można, czy wypada, strzela prosto między oczy i już. Jak Mike Leigh miesiącami przygotowuje z grupą zaprzyjaźnionych aktorów ich kreacje, szlifuje nie tekst, a emocje, jakim mają się bez reszty oddać na planie. Właśnie dlatego na ekranie widać szalenie naturalne relacje między bohaterami. Efekt wzmaga poprzez rozpisany z matematyczną dokładnością scenariusz oraz wzruszające, przynajmniej mnie, użycie dźwięku. Nastrój grozy, niepokoju i niepewności, w jaki wpisana zostaje akcja, budzi skojarzenia z kinem tworzonym przez Nicholasa Roega („Nie oglądaj się”, „Walkabout”), Petera Weira („Piknik pod Wiszącą Skałą”, „Ostatnia fala”) czy Larsa von Triera („Melancholia”, „Antychryst”). „Wieżę. Jasny dzień” trawią dwa przeciwstawne żywioły reprezentowane przez siostry, przyziemny pragmatyzm Muli (Anna Krotoska) i zwiewna duchowość Kai (Małgorzata Szczerbowska). Ich postawy mogą zostać odczytane jako spór pozytywizmu z romantyzmem, ale dzięki konstrukcji utworu i nieoczywistym symbolom Szelc otwiera drzwi na szereg innych interpretacji. Liczę, że „Monument” (pierwsze pokazy na Nowych Horyzontach!), kolejny film młodej reżyserki, potwierdzi, że nad Wisłą narodził się talent pierwszej wody.

2. Zimna wojna

Zimna wojna” to losy namiętnej relacji między dwojgiem ludzi z odmiennych światów. Spotykamy ich w różnych miejscach, sytuacjach. A wraz z uczuciem w tle odradza się europejska muzyka. Wszakże akcję osadzono w latach 50. i 60. Wydawać by się mogło, że gdy zgiełk II wojny światowej ucichł, brzmienie żywych instrumentów i donośnych wokali słychać będzie jeszcze mocniej. Jednak nie. Polityka zawsze ma o kilka decybeli więcej niż ludzkie emocje. Jeżeli swobodni, beztroscy muzycy w swych tekstach natrafiają na Stalina, również zbuntowani kochankowie raz po raz będą potykać się o historię, nie zawsze wpadając sobie w ramiona. Pawlikowski chwyta za konsoletę, starając się w ciągu kilkunastu lat wyodrębnić chwile głośniejsze niż ideologia. Stąd wybór melodramatu jako gatunku i dosłowność przekazu. To krótki film. Epizodyczny. Jasno charakteryzujący bohaterów, skupiony bardziej na ich geście niźli grzebaniu w psychice. A jednak trafia w cel. Umie dźwięcznie nazywać uczucia, jednym ujęciem dopowiadać przerwy w życiorysach, rzeźbić na twarzach aktorów zaistniałe przemiany. Obiera narrację kojarzącą się z filmem „American Pop”, gdzie Ralph Bakshi przedstawił losy czterech pokoleń (również poprzez muzykę) w zawrotnym tempie 96 minut. Tam mieliśmy do czynienia z animacją, tutaj kinem o podobnej rozpiętości, ale z nowofalowym rodowodem („Jules i Jim” Truffauta, a jeszcze bardziej „Miłość szalona” Rivette’a). Jednak kadry, w których twarze zostały umieszczone na krawędziach ekranu, przypominają, że Pawlikowski pożycza z umiarem, bo swój styl już dawno ma. Tym razem jego specyficzne dysponowanie przestrzenią jest jeszcze bardziej zasadne, gdyż nieostrą, rozmazaną pustkę za postaciami często wypełnia dźwięk. Choćby kolejne aranżacje „Dwóch serduszek” raz po raz zmieniające się w rytmie uczuć bohaterów. Reżyser nie stroni w ramach kontrastu od pięknych panoramicznych kadrów, stanowiących równowagę dla ujęć skupionych na twarzach. Łączy się to w piękny obraz minionej Europy, niby czarno-biały, a tak różnobarwny estetycznie.

1. Nić widmo

Nić widmo

Nazwisko Paula Thomasa Andersona wymienia się jednym tchem, razem z najwybitniejszymi współczesnymi twórcami kina. Nić widmo” tylko potwierdza, że jego obecność w tym panteonie jest zasadna, nic więc dziwnego, że stawiamy ją na redakcyjnym piedestale. Amerykanin czerpie garściami z klasyki, tym razem z naciskiem na Rebekę” Hitchcocka, ale ostatecznie mówi własnym językiem, a jego styl pozostaje niepodrabialny. To w końcu perfekcjonista w każdym calu, podobnie zresztą jak grający w filmie główną rolę Daniel Day-Lewis. Tym bardziej dbałość o szczegóły zdumiewa, wszystko zdaje się doskonale utkane i dopięte na ostatni guzik. Dosłownie, bowiem historia rozgrywa się w środowisku ekskluzywnego domu mody w Londynie lat pięćdziesiątych, a Day-Lewis wciela się w mistrza krawieckiego Reynoldsa Woodcocka. Sprawia on wrażenie mizantropa, który spełnienie odnajduje wyłącznie w pracy. Dochodzą do tego osobliwe stosunki z apodyktyczną siostrą Cyril (także świetna Lesley Manville) oraz wręcz idolatryczna miłość do zmarłej matki. W jego zrytualizowanym życiu pojawia się niespodziewanie przypadkowo poznana kelnerka Alma (kojarząca się z młodą Meryl Streep, Vicky Krieps), burząc dotychczasowy porządek. Zachwycająco wypadają budowane z pietyzmem, pełne napięcia tarcia między bohaterami. Szczególne wrażenie robi związek Reynoldsa z Almą – osobliwy, zmysłowy, wręcz perwersyjny, a jednak lodowaty, całkowicie pozbawiony bezpośrednio ukazanej erotyki. Ta więź to ciągła walka, w której bycie zdominowanym niekoniecznie oznacza przegraną. Anderson otwiera szerokie pole do interpretacji i zachęca do ciągłego poszukiwania kolejnych ukrytych znaczeń, a przy tym jest eklektyczny jak nigdy dotąd. Z gracją żongluje gatunkami, łącząc melodramat, thriller i komedię. Warto też zwrócić uwagę na prowadzenie kamery (za zdjęcia odpowiada sam reżyser) i nadającą rytm całości, świdrującą zmysły muzykę Jonny’ego Greenwooda.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny