Okcydentalizm – recenzja filmu „Tam gdzieś musi być niebo”

Bliski Wschód jest biedny. Bliski Wschód jest biedny i trwa tam wojna. Bliski Wschód jest biedny i trwa tam wojna, bo jest ofiarą polityki USA i islamskiego ekstremizmu. Bliski Wschód jest biedny i trwa tam wojna, bo jest ofiarą polityki USA i islamskiego ekstremizmu, ale zamieszkują go dobrzy, niewinni ludzie. I biedne dzieci! Wszyscy to wiemy, widzieliśmy „Kafarnaum”, „Mustanga”, i milion innych różnych gatunkowo, ale przedstawiających zawsze to samo miejsce, filmów. Elia Suleiman mówi temu dość.

Palestyński reżyser przez ostatnią dekadę milczał. Po sukcesie w 2009 roku filmu „Czas, który pozostał”, Suleiman wrócił do rodzinnego Nazaretu i obserwował. Z tych obserwacji właśnie zrodziło się „Tam gdzieś musi być niebo”. Twórca ponownie kieruje kamerę na siebie, by z osobistej perspektywy pokazać to co go boli, ciekawi i bawi. W połowie seansu jesteśmy świadkami bardzo znaczącej sceny. Suleiman odwiedza w niej francuskiego producenta (wszak wiadomo, że Francuzi finansują połowę światowego kina), by rozmawiać o finansowaniu komedii sąsiedzkiej osadzonej w Palestynie. Producent ów odmawia, podkreślając, że tego typu komedię można by nakręcić w dowolnym miejscu świata, a taki film niezgodny byłby z…misją edukacyjną, każącą podkreślać los biednych dzieci na zniszczonym wojną Bliskim Wschodzie. Suleiman wychodzi w milczeniu.

Właśnie swoisty neoorientalizm współczesnego kina środka wydaje się głównym tematem tego nagrodzonego w Cannes przez FIPRESCI dzieła. Reżyser zmęczony ciągłą „kafarnaizacją” swojej ojczyzny, jej popkulturowym przedstawianiem niczym jakieś dziwnej fantastycznej krainy, wspólnie ze swoją kamerą odpłaca się Paryżowi i Nowemu Jorkowi pięknym za nadobne. Jak przystało na „palestyńskiego Bareję”, ostrze satyry jest tu może i nie najbardziej wyrafinowane, ale zabójczo skuteczne. Dostaje się tu wszystkim, a jednocześnie jakby nikomu. Wszak obraz podaje wszystko z uśmiechem i sympatią, tak jakby Suleiman chciał powiedzieć „proszę, zobaczcie, jak to jest przyjemnie”. „Tam gdzieś musi być niebo” jawi się jako swoisty rewers opus magnum Sashy Barona Cohena, czyli „Borata”.

W obu filmach obserwujemy komediowe zderzenie przybysza z „Trzeciego Świata” z Zachodem. Tu i tu wyśmiane mają zostać hipokryzja, czy zadufanie Amerykanów, ale przede wszystkim współczesna popkultura jako taka. Mimo to różnice są znaczące już u samych źródeł. Cohenowi było wolno, bo był „swój”, człowiek zachodu mówi o zachodzie. Suleiman jest obcy, czy powinien nas krytykować jakiś kum Arafata? Satyra w „Boracie” była też inna, tam wynikała z osoby ekscentrycznego Kazacha, to konfrontacja z przybyszem ujawniała hipokryzję i głupotę „cywilizacji”. Twórca „Boskiej interwencji” tymczasem nie kreuje swojego alter ego jako jakiejkolwiek siły sprawczej. Jest biernym obserwatorem. Wszystko, co wydarzyło się na ekranie, wydarzyłoby się także gdyby E.S. (tak główny bohater jest przedstawiony w napisach końcowych) spał przez cały czas w swoim łóżku.

„Tam gdzieś musi być niebo” to inteligencki (i inteligentny!) rewanż Orientu na Okcydencie, seans obowiązkowy dla wszystkich fanów francuskiego kina i najlepsza odpowiedź na pytanie, czemu „Kafarnaum” to zły film. Innym pewnie spodoba się olbrzymia liczba odniesień popkulturowych, a pozostali powinni docenić udaną polityczną satyrę na „modę” na Palestynę wśród Amerykanów.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Tam gdzieś musi być niebo

Tytuł oryginalny: „It Must Be Heaven”

Rok: 2019

Gatunek: komedia

Kraj produkcji: Palestyna / Francja

Reżyser: Elia Suleiman

Występują: Elia Suleiman, Gael García Bernal i inni

Dystrybucja: Aurora Films

Ocena: 4/5