„Sweet Country” – 24. Wiosna Filmów

"Sweet Country", reż. Warwick Thornton

Ocena: 3,5/5

Akcja “Sweet Country” rozgrywa się w Australii w 1929 roku i obraca wokół zabójstwa białego ranczera Harry’ego Marcha (Ewen Leslie) przez Aborygena Sama Kelly’ego (rewelacyjny amator Hamilton Morris). Tytułowy “słodki kraj” dźwiga ciężkie brzemię. Warwick Thornton z zadumą przygląda się tym zbrukanym krwią autochtonów pustkowiom. Zgłębia korzenie swojego kraju, opowiadając przy tym historię o wyzysku i niewolnictwie, będących skutkiem agresywnego kolonializmu.

Taka opowieść w rękach hollywoodzkich wyrobników stałaby się zapewne ckliwym, nominowanym do Oscara melodramatem. Reżyser jednak, zamiast epatować sentymentalizmem, wzmacnia wymowę stosując zgoła inne środki. To western niespieszny, szorstki i surowy. Zestawia majestat australijskich plenerów (pięknie sfilmowanych zresztą przez samego reżysera, we współpracy z synem Dylanem Riverem) z brzydotą ludzkich serc. Twórca jest w swojej wizji zresztą bardzo konsekwentny, bo choć scenariusz płynnie przechodzi od skromnej historii obyczajowej, przez kino pościgowe, do dramatu sądowego, trzyma się on jednej estetyki i nie porzuca lekko sennej, dusznej atmosfery.

Thornton nie piętnuje pochodzenia, a jednostki. Nie stygmatyzuje białego człowieka, przedstawiając szereg różnych charakterów po obu stronach konfliktu. Aborygenów oprócz dobrodusznego, na poły zasymilowanego, Sama reprezentują jeszcze: upodlony, całkowicie oddany swoim chlebodawcom Archie i młody Filomac, który wychowany już w “nowym świecie” poznał jego zasady i rozumie, że nie dobroć, a zaradność i spryt są kluczem do przetrwania. Są jeszcze, ukrywające się w najdzikszych terenach, niedobitki rdzennych mieszkańców, nietknięci przez cywilizację, ostatnim tchnieniem odpierający najeźdźców. Biali także nie są jednolitym żądnym krwi motłochem, bo choć większość traktuje pobratymców Sama jak zwierzęta, to ostoją moralności pozostaje kaznodzieja Fred (Sam Neil), co ostatecznie ma też wpływ na innych. Przy tym wszystkim odrobinę zabrakło przeświadczenia, że obcujemy z postaciami z krwi i kości, a nie przeglądem archetypów pewnych postaw.

„Sweet Country” to nietypowy, wyciszony western kontemplacyjny, budzący niepokój i smutek, ale ostatecznie niepozbawiający nadziei. Dowód na to, że australijskie kino żyje i ma się dobrze.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny