Panna ktoś – recenzja filmu „Skate Kitchen” – Nowe Horyzonty 2018

Rok 2018 jest całkiem udany dla kina coming of age. Dopiero co oscarowy sezon świecił odbitym blaskiem geniuszu „Lady Bird”, a teraz festiwal Nowe Horyzonty postanowił zaadresować mu prawie całą sekcję. „Trzecie oko” jak co roku podzieliło publikę, ale co do jednego panowała powszechna zgoda. „Skate Kitchen” to wielkie kino, które powinno trafić na ekrany w całym kraju. A dlaczego? Już śpieszę wyjaśnić.

Pozornie, debiutancka fabuła Chrystal Moselle stanowi standardową historię o definiowaniu siebie na nowo pod wpływem zmiany otoczenia. Camille (Rachelle Vinberg), zapalona skaterka z Long Island poświęca cały swój wolny czas na samotne doskonalenie umiejętności i publikowanie na Instagramie coraz to trudniejszych tricków. Gdy w trakcie jednego z nich pechowo upada, deską raniąc sobie narządy płciowe, samotnie ją wychowująca matka zabrania córce jeździć w obawie o jej zdrowie. Nasza bohaterka nie zgadzając się na przymusowe porzucenie całego dotychczasowego życia zaczyna codziennie dojeżdżać do Nowego Jorku by tam, w nowym otoczeniu móc zrobić krok naprzód.
Camille, w wielkich brzydkich okularach i z nudnym, zachowawczym stylem ubierania poznaje w wielkim mieście tamtejszą ekipę skaterek, tytułowe Skate Kitchen, będące zresztą istniejącym w rzeczywistości kolektywem. Dziewczyny są obrazem jutra. Z jednej strony wyzwolone, znające swoją wartość i tolerancyjne, co podkreślone jest np. poprzez przełamanie szkodliwej kliszy zmiany garderoby na „poprawną”. Z drugiej wciąż poszukujące tożsamości i zrozumienia ze strony innych. Często pozbawione nawet podstawowej, życiowej wiedzy, co pięknie obrazuje przezabawna scena rozmowy o tamponach.
Z drugiej strony mamy męską ekipę z Jadenem Smithem na czele. Chłopaki mieszkają w komunie, słuchają najntisowej muzyki z boomboxów i reprezentują świat przeszłości. Nocami przy kineskopowym telewizorze walczą o pilota nie mogąc zdecydować między pornografią, a skaterskimi filmami. Dniami próbują zrozumieć świat inny niż ten, do którego wychowała ich popkultura. Ludzie od zawsze karmieni kultem macho oraz patriarchalną wizją świata sprzedawaną przez Hollywood i gry komputerowe panikują, gdy ładna dziewczyna zaczyna ich podrywać na imprezie, protestują, gdy kobieta jeździ lepiej od nich na desce. Bo czy w tych momentach wciąż są mężczyznami?
Nie jest przypadkiem, że obraz zaczyna się od kontuzji, która wizualnie może wyglądać jak pierwsza menstruacja. Gdy zalana krwią lejącą się z miejsc intymnych bohaterka pośpiesznie ucieka ze skateparku przed oczyma staje nam Marysia z „Panny Nikt” Tomka Tryzny (i późniejszej okropnej adaptacji Andrzeja Wajdy). Zawstydzona, uciekająca z pola do domu. Tam też to symboliczne wydarzenie pociągnęło za sobą wyjazd do wielkiego miasta i brutalne szukanie siebie będąc rzuconą między dwa, skrajnie różne obozy i postawy życiowe. Gdy postać Anny Wielguckiej kroczyła poprzez własne szaleństwo ku jądru ciemności w nihilistycznej wizji, Camille nie jest Panną Nikt. Jest Panną Ktoś.
Kluczową cechą obrazu Moselle jest unikanie skupiania się na jakimś konkretnym „dramacie”, niczym uliczny kot fabuła zwinnie lawiruje między postaciami, każdej dając na tyle dużo czasu byśmy mogli zrozumieć jej motywacje, a przy tym za mało by było miejsce na ocenę czy kibicowanie. Niczym u Pawlikowskiego w „Zimnej wojnie” bezwzględne ostrze montażysty co chwila przenosi nas w inne miejsce i czas. Dzięki czemu możemy rozkoszować się atmosferą ulotnych chwil w marihuanowym dymie, jednocześnie nie tracąc sportowej wręcz dynamiki. Zresztą tytułowy skating jest tu ukazany zjawiskowo. Obsadzenie na drugim planie prawdziwych pasjonatek zaowocowało tym, że przedstawione tricki wyglądają rewelacyjnie, a próby coraz to odważniejszych zachowań sprawiają, że widz chwilami siedzi na krawędzi fotela z zaciśniętymi kciukami. Każdy, kto w młodości zagrywał się w kolejne odsłony serii „Tony Hawk” będzie wniebowzięty, ale nawet ci, którzy deskorolkę znają głównie z epizodycznego pojawiania się w serialach i życiu realnym, nie powinni narzekać.
Mimo konwencjonalnej struktury sprawiającej, że film powinien być przystępny dla każdego widza, nawet takiego nie przepadającego za wyciąganiem go ze strefy komfortu. Twórczyni zadbała o dopracowanie scenariusza i liczne smaczki pozwalające lepiej zrozumieć psychikę bohaterów. Niech za przykład posłuży rola języka w dyskusjach Camille z matką – Latynoską. W sytuacjach konfliktowych starsza mówi po hiszpańsku, repliki otrzymując w języku Szekspira. Zależnie od planów wobec spotkania i w miarę trwania konwersacji język bywa zmieniany niczym dar złożony drugiej stronie. Trudno także nie interpretować owej tendencji do dwujęzycznej rozmowy jako swoistego symbolu świadomego odrzucenia i braku prób zrozumienia kogoś, kto powinien być dla nas ważny.

Już u progu lat 90. w swoim legendarnym „Into the Woods” Stephen Sondheim ostrzegał przed braniem baśniowych lekcji za pewnik i fundament życiowych planów. Teraz żyjąc w jednej z najbardziej przeżartych hipokryzją epok w historii, otoczeni informacyjnym szumem i zniewoleni psychiatrycznym kaftanem utkanym ze społecznego postępu i szalejącego pruderyjnego konserwatyzmu jeszcze uważniej powinniśmy się przyjrzeć światu z boku. Bo jak dowodzi „Skate Kitchen” lata dziewięćdziesiąte to wciąż rzeczywistość naszych umysłów.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Skate kitchen

Rok: 2018

Gatunek: coming of age

Kraj produkcji: USA

Reżyser: Chrystal Moselle

Występują: Rachelle Vinberg, Jaden Smith i inni

Dystrybucja: apelujemy, warto ten film wprowadzić

Ocena: 5/5