Lepiej przeżyć jeden dzień jako lew – recenzja filmu „Shindisi” – WFF

Najbardziej dramatycznej perspektywy dostarcza zawsze głos świadków wojny. Film "Shindisi" pozwala widzowi wczuć się w skórę szeregowca, dzielić z nim smak i zapach pola bitwy. Obraz ukazuje też, jak kształtuje się doświadczenie okupacji, które ma swój początek na linii starć, skąd wróg wkracza na podwórko, terroryzując cywili.

W gruzińskiej wsi Shindisi w 2008 roku, wbrew porozumieniu osetyjsko-gruzińskiemu w sprawie zawieszenia broni, rosyjski szwadron przechodzi z marszu do ataku na konwój zmierzający do Tbilisi. Przez niemal połowę filmu trwa pełen determinacji bój. Kamera w tym czasie towarzyszy piechurom w ich trudach – obraca się wraz z z wojakiem, kiedy usiłuje się podnieść podczas ostrzału i rejestruje opatrywanie krwawiących ran. Całą sytuację zza ogrodzenia bacznie obserwuje rodzina zamieszkująca opodal. Kiedy walki ustają, bezwładnymi ciałami rannych zajmują się cywile. Niczym zabawa w kotka i myszkę, toczy się gra o wykorzystanie przewagi w odpowiednim momencie, aby nie zostać nakrytym przez wroga. Wieśniacy odważnie wkraczają nocą na pole bitwy, poszukując ocalałych. W tych nierównych potyczkach duchowni oferują bez wahania wsparcie przy przenoszeniu rannych żołnierzy, w trakcie gdy najeźdźca czai się tuż za rogiem.

Armia rosyjska na podbitych terenach czuje się jak u siebie w domu. Zapewniają, że są braćmi tego samego wyznania i przybyli tu, żeby obronić Gruzinów. Szeroko zakrojona inwigilacja utrzymuje ciągły strach przed nieobliczalnym okupantem. Takie odczucia potęguje degrengolada moralna i emocjonalne odrętwienie rozpijaczonej rosyjskiej armii, która czerpie przyjemność z systematycznego niszczenia wszystkiego wokół, podpalając pobojowisko wraz z ciałami poległych.

Tegoroczny gruziński kandydat do Oscara, eksplorując uniwersalne doświadczenie okupacyjne, staje w jednym szeregu z zeszłorocznym, ukraińskim kandydatem do statuetki – „Donbasem”. Obu twórcom dobrze służy wykorzystanie reportażowego stylu. Dito Tsintsadze nienawidzi Rosji jak Siergiej Łoźnica, choć w jego wykonaniu jest to mniej perfidna antyrosyjska propaganda niż u ukraińskiego dokumentalisty (o czym wspominał Marcin Prymas w recenzji filmu „Donbas”).

Kamera unika filmowania reprezentantów rosyjskiego szwadronu. Zamiast tego poświęca dużo miejsca przeżyciom mieszkańców wsi Shindisi, dla których jedynym schronieniem, ale i pułapką jest dom (tak jak w dziejącym się podczas syryjskiej wojny domowej, „W czterech ścianach życia” Philippe’a Van Leeuwa). O ile w tym drugim filmie bohaterowie byli przerażeni, tutaj tubylcy przyjmują stan rzeczy z opanowaniem, co jest na swój sposób bardziej trwożące. Reagują z odrętwieniem na obecność wroga i na krzywdy wyrządzone wobec ich bliskich, jak na zło konieczne. Pomoc udzielana walczącym to prędzej odruch humanitaryzmu, niż przejaw protestu. Młoda dziewczyna, Miriam pielęgnuje pamięć o utracie matki. Jej ciocię, Katię z każdym dniem opuszczają siły. W tym czasie rosyjskie media sieją wrogą propagandę. Gruzini są posądzani o wręcz ludobójstwo na cywilnej ludności osetyjskiej. Przez wzgląd na śmiertelnie chorą Osetynkę, Rosjanie są mniej podejrzliwi i traktują łagodniej całą rodzinę. W powietrzu roztacza się zapach śmierci – lepkiej mieszanki potu, błota i krwi, który pochodzi nie tylko z ciał dogorywających żołnierzy. W takich realiach, odejście bliskiej osoby każdego kolejnego dnia staje się nieuchronne.

Bohaterowie oswojeni z trudną rzeczywistością cierpią w ciszy, a ich strach jest autentyczny. W równej mierze reżyser składa hołd dzielnym krajanom, co poległym żołnierzom. U rozbitej rodziny, obciążonej tragicznymi doświadczeniami w ich własnej przestrzeni ograniczonej czterema ścianami, rodzące się na polu bitwy więzi silniejsze niż śmierć wyzwalają pokłady heroizmu.

Anna Strupiechowska
Anna Strupiechowska
shindisi_2019

Shindisi

Rok: 2019

Gatunek: dramat

Kraj produkcji: Gruzja

Reżyser: Dito Tsintsadze

Występują: Goga Pipinashvili, Dato Bakhtadze, Tamar Abshilava i inni

Ocena: 3,5/5