Wizyta – recenzja filmu „Schyłek dnia”

Kiedy świat zachwycał się „Synem Szawła”, ja stałem z boku. Produkcja, choć posiadająca niewątpliwie ciekawą formę i wielki ciężar emocjonalny, trąciła grzechami debiutanta – efekciarstwem i szarżami. Śpieszę donieść, że László Nemes przez ostatnie trzy lata dorósł i swoją drugą fabułą dostarcza nam dzieło przemyślane i dojrzałe. Po prostu wielkie.

Budapeszt u progu XX wieku wita nas nieprzebranymi tłumami i nieznośnym upałem. Gorączka jest tu wszędzie, pot spływa po twarzach, a eleganckie stroje przylepiają się do ciała. Niewypowiedziana prośba o szklankę zimnej wody jest tym, co łączy niezależnie od przeszłości czy klasy społecznej. W niemalże profetycznej otwierającej scenie filmu widzimy zbliżenie kamery na twarz przymierzającej rozmaite kapelusze kobiety. Otaczają nas szepty, rozmowy, konsultacje dotyczące doboru modelu. Írisz (Juli Jakab) w pewnym momencie wstaje i po raz pierwszy w filmie gwałtownie zmienia swoją pozycję w oczach świata. Okazuje się, że ubrana w piękną białą suknię kobieta nie jest zamożną klientką spoza miasta, a do eleganckiego sklepu kapeluszniczego przybyła w poszukiwaniu posady. Ta, która przed chwilą była panią, teraz staje się tylko petentką, obiektem uszczypliwych uwag. Niczym brutalne kontrujęcie, sytuację odwraca kolejna informacja, wprowadzona w wyniku odpowiedzi na wydawałoby się proste pytanie: jak się pani nazywa? Słowa “Leiter Írisz” padają jak grom z jasnego nieba, a prowadząca sklep Zelma (Evelin Dobos) wie, że od tego momentu wszystko się zmieni. Dawno niewidziana córka tragicznie zmarłych właścicieli zakładu powróciła, chociaż o rodzie Leiterów wszyscy w Budapeszcie woleliby zapomnieć.

Gdy zdenerwowana Írisz opuszcza Salon Kapeluszy Leiterów, po tym jak przez swoje nazwisko została odrzucona, na pełnym ludzi dziedzińcu wydaje się zagubiona. Rozgląda się, uważnie ogląda budynek, z którego dopiero co wyszła, z takim samym zaciekawieniem jak widz, dla którego ta lokacja jest całkiem nowa. Znaczącym jest to, że poza krótkim hasłami: “Byłam w Trieście”, “Rodzice umarli jak miałam dwa lata”, nie dowiadujemy się nic o jej przeszłości. Nie ma ona znaczenia. Nowy start podkreśla krótka wymiana zdań z dorożkarzem, który zaklina się, że chwilę temu przywiózł Írisz w to miejsce. Protagonistka wydaje się go nie rozpoznawać, być równie zaskoczona jak widz. Bo jej historia tak naprawdę zaczyna się tu i teraz. Bohaterka istnieje tylko wtedy, gdy jest obserwowana. To czysta karta, która dopiero przy naszym udziale będzie zapisana.

Podobnie jak w „Synu Szawła” montaż jest tu bardzo ograniczony. Kamera krok w krok towarzyszy naszej przewodniczce, zazwyczaj w ujęciach zza pleców, dzięki którym, niczym w grze komputerowej, możemy spojrzeć na świat jej oczami, wspólnie z nią się przemieścić. Można tu wręcz wyróżnić pewien rytm. Ujęcie na Írisz, kontrujęcie na jej rozmówcę, Írisz wchodzi w kadr i go „przejmuje”, obrót kamery o 180 stopni i kolejne wejście w kadr. Powstaje swoisty balet, choreografia przywodzi na myśl „Sieranevadę” Cristiego Puiu; jest jednak bardziej fascynująca ze względu na mnogość scen zbiorowych w filmie Nemesa. Wielki taneczny korowód setek aktorów, a w jego środku my.

Nemes stworzył film obserwacyjny, mający na celu zabranie nas do świata, który zapewne nigdy nie istniał. Uwiecznienie na taśmie nie tyle wydarzeń i faktów, co ludzkich emocji. Pewnego określonego momentu historii, gdy wszyscy wiemy, że teraźniejszość za chwilę skończy się w huku armatnich wystrzałów, a tak przeklinany przez arcyksiążęcą parę uliczny kurz Budapesztu za chwilę zniknie w pyle wspomnień z rajskiej pokojowej przeszłości. W centrum tego wszystkiego widz wspólnie ze swoją przewodniczką. Írisz w „Schyłku dnia” nie jest do końca autonomiczną postacią, przypomina trochę nierealną Elizabeth z głośnej gry „Bioshock Infinite” z 2013 roku. Grana przez Juli Jakab bohaterka nie jest kierowana żadnym określonym celem, jej działania wydają się wręcz absolutnie przypadkowe i niekonsekwentne. Niczym istniejąca poza czasem i rzeczywistością boska siła, jest ona wiedziona między poszczególnymi postaciami i wydarzeniami raczej ciekawością aniżeli przyczynowością.

Kolejne spotkania, rozmowy, pytania, na które nie sposób uzyskać odpowiedzi. Zmieniające się stroje bohaterki, za każdym razem podkreślające jej aktualnie przyjmowaną rolę. Wszystko tkane jest w misterny splot, niczym rzucona w fin de siècle „Nić widmo”. Írisz w swoim marszu co rusz musi się przeciskać przez napierający w przeciwnym kierunku tłum, a jednocześnie w momentach, które moglibyśmy określić potencjalnymi “chwilami bohaterstwa” nieodzownie pozostaje bierna. Jakby podkreślając, że ona jest tu tylko obserwatorem. Widzem, zawsze ciekawskim świata przedstawionego w filmie, prowokującym wydarzenia (wszak film bez widza nie istniałby), lecz niezdolnym jakkolwiek zmienić biegu historii.

Dwie i pół godziny brudu, potu, zmęczenia i zepsucia. 144-minutowa wizyta w świecie zamieszkałym przez ludzi świadomych nieuchronnego końca, świadomych błędów popełnionych w przeszłości i niezdolnych do wyjścia z ram narzuconych im przez świat. Seans „Schyłku dnia” nie zawsze jest łatwy, ale to, co ostatecznie dostajemy, wynagradza wszystkie wyrzeczenia. Fascynujące, pełne i ocierające się o absolut wielkie kino. I wielkie przeżycie.

Marcin Prymas
Marcin Prymas
schyłek dnia

Schyłek dnia

Tytuł oryginalny: „Napszállta”

Rok: 2018

Gatunek: historyczny, dramat, kryminał

Kraj produkcji: Węgry

Reżyser: László Nemes

Występują: Juli Jakab, Vlad Ivanov, Marcin Czarnik i inni

Dystrybucja: Gutek Film

Ocena: 4/5