Armie ciemności – recenzja filmu „Sala samobójców. Hejter”

Pierwszą Salę samobójców Jana Komasy słusznie chwalono za świeżość spojrzenia i słusznie ganiono za nadmierną egzaltację, dziury logiczne i stylistyczne anachronizmy. Na pewno jednak był to pomysł, który w roku 2011 na papierze sprawiał wrażenie genialnego – high school drama w jeszcze dość modnej estetyce emo, z przystojnym chłopcem robiącym sobie krzywdę, gwarantowała modelowy target wrażliwych nastolatków, przy okazji (mniej lub bardziej przekonująco) edukując ich o zagrożeniach wirtualnego eskapizmu, a ich rodziców o ważkości komunikacji z dzieckiem. Dobry pomysł i niestety wzbudzająca często uśmiechy politowania realizacja. Z kolei quasi-sequel, Hejter, brzmi jak coś, co nie miało prawa się udać, a na pewno nie w polskiej kinematografii…

Bo jak to? Historia, której duża część rozgrywa się w Internecie, na podstronach Facebooka? Przestrzeni, której nawet światowi twórcy nie zdołali do końca okiełznać, przedstawiać zawsze w przekonujący sposób? Opowiedzieć o mechanizmach sterowanego trollingu i radykalizacji, świecie polityków i influencerów, relacjach klasowych i zawodowych w mieście stołecznym, rosnących napięciach światopoglądowych? Nie za dużo do jednego garnka? Komasa w opinii publiczności zresztą słynął z tendencji do „przedobrzenia” na każdym poziomie filmowego wytwórstwa. Najbardziej jednak Komasa-reżyser na wczesnym etapie twórczości konsekwentnie przegrywał ze swoim największym wrogiem, Komasą-scenarzystą. Tym razem ponownie wszedł we współpracę z Mateuszem Pacewiczem, którego Boże Ciało czekało na sfilmowanie blisko pięć lat. I ponownie, ten drugi okazał się prawdziwym cudotwórcą.

Nie owijajmy dłużej w bawełnę: Hejter jest filmem wręcz niewyobrażalnie dobrym. Inteligentnym, wyważonym, a przy tym efektownym i rozpalającym do czerwoności. Buzującym od emocji, naznaczonym koncertową grą aktorską, bezbłędnym montażem, nienagannym zmysłem estetycznym i bezprecedensowo trafnym w rodzimym kinie komentarzem społecznym. Gdy Xawery Żuławski w Mowie ptaków chowa się za mitem oblężonej twierdzy, w swoim inteligenckim domu, za stosami przeczytanych mądrych książek i przechwałkami, jakiego to super miał tatę, dystansując się od narodowej hołoty; gdy fanpage czołowego polskiego lewicowego czasopisma udostępnia memy ze szczerbatymi nacjonalistami z podpisem „Strefa wolna od stomatologa”, Komasa i Pacewicz zadają pytania, nie pozwalając sobie na zamknięcie się w bezpiecznej bańce, na klasistowskie i dehumanizujące stereotypy. Diagnozują wszelkie mroczne aspekty człowieczeństwa w Polsce A.D. 2020 poprzez bohatera-socjopatę, który to człowieczeństwo zdaje się całkowicie zatracać, a pomimo to tak trudno widzowi nie zobaczyć w nim czegoś z siebie.

Tomek Giemza (Maciej Musiałowski) to początkujący self-made man. Archetyp obecny w literaturze już od czasów Balzaka i Dickensa, a którego współcześniejszym modelem zdaje się niejaki Jay Gatsby, zwany Wielkim. Człowiek, który dzięki połączeniu sprytu, realnych kompetencji i łutu szczęścia, awansuje i włamuje się do tkanki społecznej, do której, zgodnie z założeniami systemu, nie powinien należeć. Tomek jest na przegranej pozycji od początku. Na nic się zda inteligencja czy nawet atrakcyjność fizyczna, gdy na przeszkodzie staje chłopskie pochodzenie, kiepskie umiejętności społeczne, niewyrobiony gust w pachnidłach i gafy w savoir-vivre przy stole, które elity wywęszą na kilometr. Wykpią je za jego plecami nawet przychylni mu mecenasi jego domniemanej kariery prawniczej, małżeństwo Krasuckich (Danuta Stenka i Jacek Koman). Na domiar złego chłopak jest po uszy zakochany w ich córce, Gabi (Vanessa Aleksander), która widzi w nim i jego przesadnej wnikliwości w monitorowaniu mediów społecznościowych raczej potencjalnego stalkera niż równorzędnego partnera.

W rzeczywistości jednak dziewczyna, choć niefortunnie mało obecna w fabule i często zahaczająca w swojej charakterystyce o projekcję incela, nie jest w swoich osądach daleka od prawdy. Tomek jest przerażająco skutecznym manipulatorem, makiawelicznym szantażystą emocjonalnym i prawdziwym społecznym kameleonem, który z nieśmiałego studenciaka niepostrzeżenie potrafi się przekształcić w nieheteronormatywnego fuck boya albo alt-prawicowego radykała spędzającego zbyt wiele czasu na strzelnicy. Cechy idealne dla podwójnego agenta lub też profesjonalnego hejtera, którym zostaje w szemranej agencji PR-owej pod kierownictwem Beaty Santorskiej (Agata Kulesza), matki Dominika, protagonisty pierwszej Sali. Jego działania zahaczą między innymi o kampanię wyborczą bezpiecznie liberalnego kandydata na prezydenta Warszawy, Pawła Rudnickiego (Maciej Stuhr).

Tomek to bohater zdecydowanie inny od frustrującego Dominika, absurdalnie wręcz narcystycznego, przedmiotowo traktującego ludzi w swoim życiu, który swoje uprzywilejowanie zamieniał w krzyż i w pełni świadomie przekształcał siebie w ofiarę, bodaj by być trochę bardziej interesującym. Trudno postaci Gierszała nawet współczuć, co było fundamentalnym problemem tamtego scenariusza Komasy. Tomek nie jest ani chodzącym nieszczęściem, jak choćby tytułowy Joker z filmu Todda Philipsa, ani też gloryfikowanym za swoją amoralność antybohaterem, któremu wszystko się udaje. Jest pełen sprzeczności. Z jednej strony ma aspiracje do wielkości, z drugiej nieprzyjazne mu światła reflektorów, woli kierować uwagę na innych, oczywiście w pożądany przez siebie sposób. Niby wyrachowany, a tak często ulegający emocjom. Z silnymi przekonaniami, ale w gruncie rzeczy apolityczny. Bezduszny, odpychający, tak inny od nas, a jednak prawdopodobnie każdy znajdzie choć jedną scenę z jego udziałem, w której zobaczy odbicie swoich doświadczeń. Pomaga tu wybitna kreacja Musiałowskiego, do którego twarzy Komasa nadzwyczaj często zbliża kamerę, a każdy ze znaczących grymasów i drgnień powiek, każda z krokodylich łez, które w jednym momencie odbierzemy jako szczere, naturalne czy oczywiste w interpretacji, może w reminiscencji powrócić jak bumerang, kwestionując nasze kompetencje w odczytywaniu prawdy o ludziach.

Rewelacyjna konstrukcja tego nieprzeniknionego bohatera to jeden z najmocniejszych punktów, gwarantujących siłę rażenia Hejtera, ale bynajmniej nie jedyny. Nawet pomysły scenariuszowe, które na pierwszy rzut oka wydają się być kliszowe i łatwe, jak nabrzmiałe od mobbingu środowisko pracy w korpo, figury obrońców polskiej rodziny czy mieszkający z babcią anon grający w gry MMO, zostają rozpisane w tak zniuansowany i uczciwy sposób, że zapominamy w ogóle o możliwości uznania ich za utarte i dawno przepracowane. Twórcy nie faworyzują nikogo, nie ferują wyroków pochopnie, z aptekarską precyzją rozdają ciosy. Pokazują, że zarówno rzucający racami narodowcy, broniący ojczyzny przed uchodźcami i „gender”, jak i wcinający hummus inteligenci, gardzący w równym stopniu plastikowymi sztućcami, dresiarskim „bydłem” i patologią, której rzekomo schlebia program 500+, stosują bardzo często podobne techniki manipulacji. Podobne binaryzmy swój-obcy, podobnie wykluczającą inność retorykę, podobny przemocowy język. Może to być trudna lekcja dla wielu, a na pewno przypomniała mi o rozpatrzeniu wad w lewicowych narracjach, na które wcześniej wolałem machać ręką.

Krytyka społecznej rzeczywistości jest wielowymiarowa i wszechogarniająca, niezależnie od tego, na jak wiele przesady i konsolidacji pozwala sobie Komasa. Sekwencje, które w oderwaniu mogłyby uchodzić za kiczowate wybryki, niczym z pierwszej Sali samobójców, jak ta najbardziej spektakularna, rozegrana w idiomie operowym, w której Tomek frenetycznie przeskakuje między organizacją marszu wsparcia dla hejtowanego polityka, blokady tegoż przemarszu w imię „normalności” a rekrutowaniem terrorysty, w kontekście całego obrazu stają się satysfakcjonującą emocjonalną bombą. Próżno tu szukać tanich sztuczek, to wypadkowa naszego zaangażowania w historię, przywiązania do bohatera i precyzyjnej, wiarygodnej konstrukcji świata przedstawionego.

Hejter to egzystencjalny krzyk rozpaczy wobec społecznego absurdu, mądrzejszy niż Joker, bardziej radykalny niż Parasite, równie przystępny i efektowny jak tamte dwa filmy, ale bardziej skonkretyzowany i nie bojący się wyzwań w komentowaniu tego, czego jeszcze nie zdążyliśmy do końca nazwać. Nie jest filmem idealnym, na pewno nie jest też filmem subtelnym, bo trudno powiedzieć to o obrazie tak namiętnie cytującym Sztukę wojny Sun Tzu, przypadkowo proroczym i maniakalnie apokaliptycznym, ale jest dziełem, po którym na pewno nie zadamy sobie pytania „dlaczego to powstało?”, a o takie niełatwo w naszym kinie od dłuższego czasu. To doskonałe rzemiosło filmowe, które było na tyle uprzejme, by mieć wątpliwość.

Dawid Smyk
Dawid Smyk
Sala samobójców. Hejter plakat

Sala samobójców. Hejter

Rok: 2020

Gatunek: thriller psychologiczny, dramat społeczny

Kraj produkcji: Polska

Reżyseria: Jan Komasa

Występują: Maciej Musiałowski, Agata Kulesza, Maciej Stuhr

Dystrybucja: Kino Świat

Ocena: 4/5