Miasto otwarte – recenzja filmu „Roma” – W drodze na Oscary: Meksyk

Kariera Alfonso Cuaróna biegnie przedziwnym torem. Wychowany w inteligenckiej rodzinie, w jednej z przyjaźniejszych dzielnic stolicy Meksyku, młody reżyser miał dużo możliwości rozwoju. W światek filmowy wszedł z buta, przechodząc między nagradzanym kinem niezależnym, a wysokobudżetowymi ekranizacjami klasycznej prozy. Potem jednorazowo wniósł kasową serię o Harrym Potterze na wyższy poziom filmowego artyzmu, a następnie z kilkuletnimi przerwami zachwycał świat perłami sci-fi, z różnymi stopniami ambicji intelektualnych bądź widowiskowych. Któż by przewidział, że jego magnum opus okaże się wyciszonym ukłonem w stronę włoskich neorealistów, w którym własne wątki autobiograficzne obierze jako punkt wyjścia do eksploracji w głównej mierze nie swojego doświadczenia?

“Roma” to opowieść o familii klasy średniej, żyjącej trochę ponad stan w tytułowym, stołecznym dystrykcie La Roma, na przełomie lat 60. i 70. Składają się na nią: nestorka Teresa, jej córka i podpora rodziny – Sofia, stale nieobecny mąż tejże – pracownik naukowy rozchwytywany na międzynarodowych konferencjach, czworo dzieci małżeństwa, dwie służące, kłopotliwy pies oraz gigantyczny Ford Galaxy, którego “amerykańskie rozmiary” zdecydowanie nie przystają do wąskiego podjazdu skromnej zabudowy, ale pasują do poczucia statusu najstarszego mężczyzny w rodzie.

Bohaterowie filmu wydają się mieć niemałe kompleksy z powodu bycia Meksykanami, szukając na każdym kroku alternatywnych tożsamości. Na ekranach kinowych świecą głównie zagraniczne filmy, lokalna audycja radiowa zapowiada konfrontację Beatles kontra Creedence, a chłopak Cleo, jednej z pokojówek, szuka urozmaicenia dla swojego klasycznego machismo w dziwnym koktajlu z trudnych do zidentyfikowania sztuk walki i dalekowschodnich filozofii. Kiedy jednak kobieta zachodzi w ciążę i przychodzi czas, żeby faktycznie zachować się “jak mężczyzna”, czym prędzej ucieka on od odpowiedzialności, trwając w tej pseudo-orientalnej fantazji.

To właśnie Cleo, jej cichy dramat, jest sercem i duszą filmu, przywodząc na myśl społecznikowskie klasyki w rodzaju “Umberto D.” De Siki. Fakt jednak, że to ona jest prawdziwą protagonistką, nie jest z początku wcale oczywisty. Reżyser i autor zdjęć w jednej osobie, unika zbytniego zbliżania się do bohaterów, tworząc zdystansowane i wyważone kompozycje, w których widz sam musi zdecydować, co jest warte jego uwagi. Pierwsze ujęcie to perwersyjnie symetryczny obraz podłogowych kafelków, w który raz za razem wkraczają powodzie kolejnych wiader mydlin, z początku odzwierciedlające tylko żmudną pracę niewidzialnej (tu dosłownie i metaforycznie) służki, by potem z powstałej kałuży wyłonił się odbity obraz przelatującego nad domem samolotu. Oglądając “Romę” musicie sięgnąć do Waszej wrodzonej, dziecięcej ciekawości, bo każdy kadr to prawdziwe bogactwo szczegółów, skrywający dużo więcej, niż zobaczymy na pierwszy rzut oka.

Jeśliby szukać tu w ogóle jakichś analogii estetycznych, to najbliżej byłby wielki japoński humanista kina – Yasujirō Ozu. Piękno bijące z harmonii kolejnych arcydzieł monochromatycznej fotografii, wykonanych na taśmie 65-milimetrowej jest absolutnie obezwładniające. Cuarón wydobywa z nawet najbardziej statycznych scen prawdziwy wulkan kotłujących się niepostrzeżenie emocji i problemów, tworząc mistrzowską egzemplifikację slice of life.

Można by rzecz, że przez większość czasu w praktyce mało tu się dzieje. Tak naprawdę po prostu niewiele zostaje wypowiedziane, czy to by zachować pozory idealnego życia rodzinnego, czy też dlatego, że nikt nie zechce słuchać. Do wytrącenia bohaterów z letargu konieczny będzie wstrząs. Dla jednych musi to być co najmniej jakaś katastrofa naturalna: trzęsienie ziemi czy niemal surrealny pożar lasu, albo w najgorszym przypadku brutalna pacyfikacja protestu studenckiego przypominająca, że poza bezpieczną bańką klasy średniej istnieje inna rzeczywistość. A dla Cleo wystarczyłoby jedynie dobre słowo, coś co przywróciłoby jej godność i poczucie wartości…

Immersja, jakiej poddacie się podczas seansu “Romy” w dużej mierze będzie zależeć od warunków odbiorczych. Film korzysta także z bardzo zaawansowanej technologii dźwięku przestrzennego, którego za nic nie uda się odtworzyć na telewizorze z Netfliksem. Być może nie podołało nawet udźwiękowienie w sali festiwalowej, w jakiej oglądałem film, bo intensywne stereo przy kilku scenach dialogowych sprawiało wrażenie, że wypowiedzi bohaterów rozmawiających metr od siebie spoza kadru, docierały zniekształcone, jakby mówili przez grubą ścianę. Wydumana decyzja artystyczna podkreślająca dzielące ich światy, czy lekko rozpraszający błąd techniczny? Nie dowiecie się tego, jeśli sami nie udacie się w dniu premiery do jednego z wybranych kin w Polsce, które będą grać “Romę”. To jedyny słuszny sposób, by przeżyć tę emocjonalną podróż.

Dawid Smyk
Dawid Smyk
roma__

Roma

Rok: 2018

Gatunek: dramat

Kraj produkcji: Meksyk, USA

Reżyser: Alfonso Cuarón

Występują: Yalitza Aparicio, Marina de Tavira i inni

Dystrybucja: Netflix

Ocena: 4,5/5