Ofiara miłości – recenzja filmu „Rocketman”

Dwuskrzydłowe drzwi otwierają się na oścież, na scenę sprężystym krokiem wkracza czterdziestolatek w kuriozalnym kostiumie (rogaty anioł?), światło wyostrza kontury jego sylwetki, slow motion, monumentalne uderzenie orkiestry – czyżby wejście superbohatera? „Jestem uzależnionym od seksu i zakupów bulimicznym kokainistą. Ojciec mnie nie kochał. Musiałem ukrywać swój homoseksualizm, bo by mnie zniszczyli. Cześć wszystkim, nazywam się Elton John. Pomocy”.

Barwny żywot Eltona Johna stanowi idealny materiał na pokręcony, jaskrawy i jazgotliwy B-klasowy spektakl. Taki nie do końca na serio – bo przecież kto traktowałby poważnie tego gwiazdora, skoro sam podchodzi on do siebie z dystansem? No i jak tu zrobić film o rockmanie, który ośmielił się przeżyć narkotykowe tripy oraz seksualne orgie młodzieńczych lat, nie dopadła go epidemia AIDS, a teraz na angielskiej wsi wychowuje dzieci razem z mężem? Dziś Elton jest synonimem stateczności. Stateczność… się nie sprzedaje. Zamiast więc wznoszenia kinematograficznego pomnika (facet żyje, byłoby trudno) bądź pławienia się w rozpuście lat 70. postanowiono ukazać, jaki skomplikowany jegomość z tego Reginalda Dwighta. Uwaga, banał na horyzoncie!

Na szczęście za scenariusz odpowiada nie kto inny jak Lee Hall – zdolny dramaturg skrupulatnie portretujący niegroźnych odmieńców, a przy tym z łatwością budujący nieskomplikowane, acz celne filmowe historie. Współpracował już zresztą z Johnem przy okazji musicalu scenicznego „Billy Elliot”. Być może ta znajomość pozwala mu spojrzeć na uznanego artystę tak prosto i po ludzku oraz uwypuklić jego zmagania z samym sobą, które stanowią oś dramaturgiczną dzieła. Problematyczne relacje z ojcem, skrywany homoseksualizm, dezorientacja wynikająca z nieoczekiwanej sławy, ucieczka w seks i narkotyki – te fabularne klocki zdradzają uważną lekturę autorytatywnej monografii angielskiego pianisty pióra Philipa Normana.

Twórcy nie tylko nie próbują budować swojemu pupilowi pomnika – wręcz pragną strącić go z piedestału (podjudzani przez producenta z ramienia Rocket Pictures, czyli Sir Eltona we własnej osobie: „Dajcie więcej seksu i narkotyków!”). Wpisują wizerunek ikony popkultury w naturalne stadia życia każdego człowieka. Wykorzystują ugruntowany już mit rockmana, spoglądają na niego z przyziemnej perspektywy, lecz nie odrzucają kuszącej mitologizacji, podobnie jak autorzy niedocenianych „Wielkich kul ognia” o Jerrym Lee Lewisie. Zamiast tragicznej spiżowej persony wolą dostrzec człowieka wraz z jego demonami. Taki portret pokrywa się z cechami osobowości kompozytora zauważonymi przez jego biografów i daleko mu do śmieszności.

Źródło: oficjalny kanał Eltona Johna na YouTube

„Minie pewnie dużo, dużo czasu, nim wyląduję, by znów zorientować się, że nie jestem tym, za kogo mnie uważają” – tytułowy „Rocket Man” ma dwie twarze: przebojowy Elton John i zakompleksiony Reggie Dwight, gość w kostiumie Kaczora Donalda i niekochany pucołowaty chłopiec z londyńskich przedmieść. W utworze „Man” z albumu „Made in England” słyszymy: „Wiem, jak to jest być człowiekiem (…). Upadam, ranię się, broczę krwią, potykam się o własne przekonania”. Kompulsywny młodzian nieznający taryfy ulgowej, ślepo biegnący w oko cyklonu, jeśli tylko znalazłby tam odrobinę miłości. Samotny, utalentowany marzyciel łaknący uczucia i szukający azylu w wyobraźni. Bliski, bo boleśnie ludzki w swych gorzkich błędach i słabościach.

Tym samym „Rocketman” unika pułapki peanu, wpadając w inną – tandety i bezpiecznego sentymentalizmu. Bo skoro bohater ma być taki jak my, trzeba jakoś uzasadnić jego fanaberie, kompulsje i traumy. Ich źródła szuka więc scenarzysta w dzieciństwie artysty (prawdopodobne, choć sztampowe). Rozmowa z terapeutą prowokująca retrospekcje to chwyt tani, teatralny, choć uzasadniony faktograficznie (przełomowy moment dla Johna), natomiast kojąca bolączki interakcja z „duchami przeszłości” powoduje już głębokie westchnienie, a nawet niesmak. Brakuje tylko „Can You Feel the Love Tonight” w tle.

Porównania z „Bohemian Rhapsody” narzucają się same, lecz „Rocketman” gra w innej lidze. Przede wszystkim to zarówno biopic rekonstruujący fakty, jak i subiektywna wariacja na temat perypetii gwiazdora chętnie porzucająca realizm dla fantastycznych odlotów, romansująca z musicalem, strojąca się w szaty komiksowej opowieści. Informacyjny opis kolejnych etapów kariery i życia prywatnego nie przeszkadza otwarcie poruszać tematów orientacji seksualnej oraz uzależnień artysty (odwołanie do Kena Russella za trzy, dwa, jeden…). Oparta na przebłyskach wspomnień narracja zainspirowana „Mahlerem” czy „Kochankami muzyki” staje się przejrzysta i zrozumiała dla każdego, zamiast ryzykownego kampu preferując lekką groteskę. A jednak z rzadka wyciąga pazurki, by zadowolić widzów oczekujących mocniejszych doznań – na przykład dosłowną sceną miłosnego zbliżenia (jedną, ale i tak brawa za odwagę) czy stroboskopowym piekłem skotłowanych nagich ciał (tak zakonnice z „Diabłów” hasałyby na imprezie z „Climaxu”). Próba pogodzenia dwóch stylistyk owocuje zaskakującą harmonią. To film z R-ką, który pokazalibyście mamie.

„Rocketman” nie tylko osiąga wyższy poziom psychologicznej wiarygodności, ale też jest lepszy faktograficznie od faktograficznego biopicu o frontmanie Queen. Fantazja i baśniowość mogą być jednak traktowane jako próba usprawiedliwienia luźnego stosunku do rzeczywistych wydarzeń. Mógłbym wyliczyć całą masę nieścisłości, co nie ma większego sensu, wszak twórcy nie przywołują konkretnych dat, choć są trzy rzeczy, których nie wybaczam: efektywna dramaturgicznie i całkiem zmyślona ucieczka muzyka z własnego koncertu (mówimy tu o artyście grającym nawet w Sun City oraz otwarcie odżegnującym się od wszelkich bojkotów), głośne rozstanie z Taupinem (wypowiedź z listopada 2017 roku: „W ciągu 50 lat nigdy nie mieliśmy [z Berniem] żadnej kłótni, ani na tle zawodowym, ani osobistym”), a także swobodne podejście do chronologii piosenek w sekwencjach biograficznych („Crocodile Rock” na debiutanckim występie w hollywoodzkim Troubadour? „Sad Songs (Say So Much)” i „Daniel” w późnych latach 60. – serio?).

Źródło: oficjalny kanał Eltona Johna na YouTube

Na szczęście te potknięcia nie przesłaniają ostatecznego efektu. „Rocketman” jest wyreżyserowany co najmniej poprawnie, zmontowany z werwą, oddycha muzyką i pamięta o bohaterze, a przy tym konsekwentnie patrzy na świat jego oczami; płynie przed siebie, gubiąc się tylko tam, gdzie naprawdę nie można bez szkód przepłynąć przez mielizny scenariusza. Zakładam, że Dexter Fletcher to nie pseudonim Matthew Vaughna, zatem współreżyser „Bohemian Rhapsody” rehabilituje się w moich oczach… niemal – nie mogę zbyć milczeniem straszliwie konwencjonalnej i niewybaczalnie leniwej „montażówki” z nagłówkami gazet, mającej streszczać brakujące lata kariery Johna. No cóż, nawet na solidnych płytach zdarzają się potworki.

Pośród tego kolorowego miszmaszu bryluje Taron Egerton. Wyśmienicie oddaje wewnętrzne rozdarcie Johna, dysonans między artystycznym wizerunkiem a zwyczajnym życiem, zręcznie wygrywając szarości skryte w barwnej codzienności, potęgujące się dysonanse między rzeczywistością a fikcją. Jego manieryczne odloty ładnie kontrapunktuje wyciszony spokój i nieśmiałość Jamie’ego Bella w roli wiernego przyjaciela oraz oazy zdrowego rozsądku – Bernie’ego Taupina. Ponadto Egerton całkiem przyzwoicie śpiewa! Właśnie – od tego powinienem był zacząć: „Rocketman” bywa czarującym musicalem świadomym swych nobliwych poprzedników. Praca kamery i choreografia atrakcyjnych sekwencji muzyczno-tanecznych odsyła zarówno do „Całego tego zgiełku”, jak też „Fame” czy nawet „West Side Story”. Lecz najbardziej cieszy autentyczne zrozumienie muzyki Eltona Johna i tekstów Bernie’ego Taupina. Lee Hall dostrzega ich inspiracje, odczytuje emocje oraz aluzje biograficzne, a zatem czuje, jak mocno odsłaniają się oni w swojej twórczości. Ich symbioza zadziwia, płodność i łatwość przemieszczania się między gatunkami – z zachowaniem własnego, niepowtarzalnego stylu – zasługuje na uznanie, a szczerość prawie dorównuje tej znanej z dorobku Johna Lennona. Cieszy również sięgnięcie po coś więcej niż najbardziej zgrane hity (ktoś pamięta „Amoreenę”?), mimo że z nieprzyzwoicie długiej listy wybrano niemal wyłącznie dwa typy utworów: melancholijne ballady i dynamiczne rockery. Szkoda, że zaaranżowano je bez krzty polotu (smyczki! jeszcze więcej smyczków!), jednak zaaplikowano zapewne maksymalną dawkę musicalu strawną dla każdego widza.

Źródło: oficjalny kanał Eltona Johna na YouTube

W tytułowym utworze z albumu „The Fox” Elton śpiewa: „Choć wygląda jak dobra zabawa, często to po prostu samotność. Niespokojne serce należy od czasu do czasu złapać w sidła”. Kapitan Fantastyczny i Przykurzony Kowboj widzą już cel swojej wędrówki poza żółtą ceglaną drogą. Wkrótce będą mogli odpocząć na farmie, z dala od ujadania salonowych psów. Nawet dziś podejmują starania, by nie sprzedawać tych samych piosenek w nowym opakowaniu. Bo świat nie potrzebuje już kolejnej cygańskiej rapsodii, a raczej rakietowego człowieka, który spala się w blasku, lecz ostatecznie ląduje na ziemi.

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap
Rocketman

Rocketman

Tytuł oryginalny: Rocketman

Rok: 2019

Gatunek: dramat biograficzny, muzyczny

Kraj produkcji: Wielka Brytania / USA

Reżyser: Dexter Fletcher

Występują: Taron Egerton, Jamie Bell, Richard Madden i inni

Dystrybucja: United International Pictures

Ocena: 3,5/5