Ponure chwile – recenzja filmu „Ray & Liz”

Niekończące się układanie puzzli wypełnia, zdawałoby się, cały dzień otyłej matki, która w tym czasie wypala niezliczoną liczbę paczek papierosów. Równie trudna do policzenia jest gromada psów i kotów, kręcących się po tym ciasnawym relikcie polityki komunalnej taczeryzmu, a które właśnie łypią na rozsypany w kuchni groszek i marchewkę. Wychudzony, bezzębny ojciec, po całodniowej sesji opróżniania butelczyn bimbru, zasypia z jedną ręką opartą o niedomytą muszlę klozetową. A młodszy brat zapewne w tym czasie leży gdzieś z twarzą usmarowaną pastą do butów. Tak wygląda rutyna życia rodzinnego w oku Richarda Billinghama.

Piszę te słowa przeglądając po raz kolejny ekstrakty z opublikowanego przez tego artystę (z wykształcenia malarza, z zawodu, do tej pory, głównie fotografa) w roku 1996 albumu “Ray’s a laugh”, dokumentującego opisane przeze mnie sytuacje. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak trudno te autentyczne fotografie odróżnić od, często wszakże odwzorowanych niemal 1:1, kadrów z nakręconego 23 lata później, już po śmierci Ray’a i Liz Billinghamów filmu. Obrazu wypełnionego bólem, krzywdą, ale także niezwykłą wyrozumiałością.

Reżyser decyduje się na nieoczekiwane rozwiązania od samego początku — unika faworyzowania swojej osobistej perspektywy w narracji. Afabularną opowieść rozpisaną na kilka planów czasowych, otwierają obrazy osamotnionego i przykutego do łóżka Ray’a, w pokoju o tapetach barwy tytoniu. Jego towarzyskie interakcje zdają się nie wykraczać poza krzyczenie przez okno do, przechodzącej czasem sąsiednią ulicą Liz i odbieranie codziennych dostaw taniego alkoholu w plastikowych butelkach. Dzieje się to zapewne jakoś na przełomie tysiącleci — okolica niewiele się zmieniła od wczesnych lat 90., małżeństwo robi sobie tymczasową “przerwę”, młodszy syn zapewne pozostaje pod opieką zastępczą, a rodzice nie mają pojęcia, że dorosły już Richard objeżdża galerie ze swoją foto-książką, przedstawiającą ich samych w całym swoim tragikomizmie.

Nie są to w każdym razie sceny, w których twórca mógł osobiście uczestniczyć. Podobnie oderwane od subiektywizmu autora sensu stricto, są późniejsze epizody, w których na pierwszy plan wchodzi zaniedbywany, kilkuletni brat Jason. Naiwny, samotny, zmarznięty i pozbawiony nadziei na spotkanie kogokolwiek, kto stanąłby w jego obronie, snuje się po ciemnych uliczkach Birmingham, niczym bohater filmu Vittoria de Sici. Reżyserowi nie zależy bynajmniej tylko na odtworzeniu i przepracowaniu własnych traum, a przede wszystkim na próbie zrozumienia tych, którzy wraz z nim ją dzielili. Nie feruje wyroków, nie oskarża rodziców, a idzie śladem największych brytyjskich społeczników współczesnego kina: Mike’a Leigh czy Terence’a Daviesa. Zachowuje humanizm, zrozumienie dla ludzkich śmiesznostek i słabości, nieśmiało próbując stłumić post-taczerowskie krzyki klasowej rozpaczy, charakterystyczne np. dla dzieł Kena Loacha.

Billingham postanowił oprzeć swoją pieczołowitą symulację kroniki rodzinnej przede wszystkim o wspomnienia. Własne, z lukami w postaci pojedynczych dźwięków, barw, kształtów czy zapachów, wypełnionymi przez rozmowy z bratem. Nie znaczy to, że nie pozwala sobie na odrobinę kreacji, choćby w sposobie komponowania elementów przestrzeni, kostiumu czy światła. Z każdego kadru “Ray & Liz” bije miłość do malarstwa. Twórca przyznawał się nie tylko do podpatrywania scen rodzajowych niderlandzkich mistrzów, ale nawet rodzimych pejzażystów epoki romantyzmu, z Constable’em na czele.

Odnajduje namiastki piękna, żywe barwy w zatęchłym odorze starych ścian, podłego wina i tanich papierosów. Świat bezrobocia, ubóstwa, nałogów i braku poczucia bezpieczeństwa staje się niezwykle estetyczny i przez to, z jakiegoś powodu, tym bardziej niekomfortowy. Jak oglądanie bardziej konwencjonalnego albumu rodzinnego, z pożółkłymi fotografiami uśmiechniętych ludzi na przeróżnych uroczystościach, wiedząc przy tym, że pomiędzy tymi chwilami pozornego szczęścia ktoś trzaskał drzwiami, a ktoś inny szykował okłady z lodu. Fotografie i film Billinghama są właśnie o tym “pomiędzy”. Czymś, co nigdy nie powinno zostać uwiecznione, a mówi znacznie więcej o realiach życia, dynamikach relacji i naturze ludzkiej.

“Ray & Liz” nie jest seansem łatwym, ani nawet satysfakcjonującym, bo też pozbawionym silnej struktury dramaturgicznej czy konfliktu. Obraz wyjątkowo przykry, który jednak nie pozwala sobie zatonąć w defetyzmie. Pozostawia nadzieję na pogodzenie się z własnymi demonami, międzypokoleniowe porozumienie (Richard zadedykował film swoim dzieciom, zapewne próbując zakomunikować im o sobie coś, czego nie potrafił w inny sposób), a także wyjście z impasu. W końcu, jak sam twórca mówił w wywiadzie dla Guardiana: “Statystycznie ja i Jason powinniśmy być w więzieniu, martwi albo bezdomni”.

Dawid Smyk
Dawid Smyk

Ray & Liz

Rok: 2018

Gatunek: obyczajowy, społeczny

Kraj produkcji: Wielka Brytania

Reżyser: Richard Billingham

Występują: Justin Salinger, Ella Smith, Joshua Millard-Lloyd i inni

Ocena: 3,5/5