Morderca na urlopie – recenzja filmu „Pan Long” – Pięć Smaków

Znany bywalcom festiwali japoński reżyser Hiroyuki Tanaka, ukrywający się pod pseudonimem SABU, dwa lata temu przyjechał na Berlinale z nowym filmem. Startujący w konkursie głównym „Pan Long”, choć wrócił z Niemiec bez nagród, udowodnił, że eklektyczny styl autora „Miss Zombie” nie stępił się ani trochę. Dzięki selekcjonerom Pięciu Smaków mogli się o tym przekonać na własnej skórze także polscy fani artysty.

Tytułowy Pan Long (grany przez Changa Chena, znanego choćby z „Braterstwa ostrzy: piekielnej bitwy” pokazywanego na poprzedniej edycji festiwalu) trudni się fachem płatnego mordercy. Jest doskonale wyszkolony, cichy, metodyczny, w dodatku obdarzony miłą aparycją. Protagonista mieszka na co dzień w tajwańskim Kaohsiungu (2,7 mln ludzi!) i to tutaj wykonuje zazwyczaj swój krwawy zawód. Tym razem zostaje jednak wysłany do Japonii ze zleceniem zabójstwa wysoko postawionego członka yakuzy. Tam sprawa idzie nie po jego myśli i ranny przybysz zostaje uziemiony w prowincjonalnej mieścinie. Oddalona o 80 km od stołecznego Tokio, 150-tysięczna Ashikaga (足利市) w prefekturze Tochigi, rozsławiona swymi świątyniami oraz ogrodem glicynii, jawi się jako miejsce zatrzymane w czasie. Tym bardziej, że większość akcji filmu toczy się na leniwych przedmieściach, w dzielnicy pustostanów i ruder. 

Profesja bohatera konotuje z legendarnym „Chłopcem z ulicy Guling” Edwarda Yanga, gdzie debiutujący, 15-letni wówczas Chang zagrał młodzieńca wstępującego do triady, a wybranką jego serca została niejaka Ming, dziewczyna z pokaźnym bagażem życiowym. Dziś, po prawie 30 latach, emploi jednego z największych gwiazdorów kina azjatyckiego jest dużo bogatsze, ma on bowiem za sobą występy w filmach takich twórców jak Wong Kar-Wai, Ang Lee, John Woo, Hou Hsiao-hsien czy Kim Ki-duk. Niemniej, chcąc nie chcąc, w Longu można dopatrzeć się dojrzałej wersji Xiao Si’ra z tajwańskiego arcydzieła – obaj pracują dla półświatka i mają inklinacje do pokiereszownych przez los kobiet.

Reżyser stawia bohatera w sytuacji, w której znajduje się między młotem a kowadłem: z jednej strony nie może wychynąć z kryjówki, bo oczy yakuzy są wszędzie, z drugiej musi niebawem zameldować się z powrotem u swoich mocodawców w ojczyźnie. Z pomocą nieoczekiwanie przyjdzie mu lokalna społeczność. W rekonwalescencji, ale i odnajdywaniu utraconej niegdyś radości z codziennych przyjemności wspierać będą cudzoziemca nie tylko mały chłopiec-półsierota Jun (Bai Run-yin) i jego pochodząca z Tajwanu matka-narkomanka Lily (Yao Yi Ti), ale też grupa okolicznych staruszków i dziwaków, wyraźnie zafascynowanych kimś, kto zburzył status quo tego zapomnianego kwartału. Po pierwszej fazie nieufności i badania terenu nietypowa spółdzielnia i ich gość nabierze kształtów niczym wzorowy przykład oddolnej samoorganizacji społecznej.

Pan Long

Co więcej sam Long, także z uwagi na różnicę językową, pozostaje przez większość seansu milczący jak grób. Tym sposobem gros najbardziej natężonych emocjonalnie scen rozgrywa się w zasadzie bez słów. Jedynymi rozgadanymi postaciami są mieszkańcy Ashikagi – ten dysonans między prawie niemym protagonistą a prowincjonalnymi gadułami wprowadza dodatkowo efekt komiczny i podkreśla różnice kulturowe. Familiarny nastrój i duch gościnności udzieli się wszystkim lokalsom, którzy, nie bez wywoływania salw śmiechu na kinowej sali, wespół podejmą decyzję o tym, że ich gość, aby zarobić na utrzymanie, musi koniecznie poprowadzić lokal gastronomiczny. Mężczyzna otrzymuje od sąsiadów wszelkie środki potrzebne do takiej działalności: ktoś przynosi patelnie i wok, inny – olej, sos sojowy, warzywa i przyprawy, jeszcze kolejni – ryby, mięso. Wesoła banda zbija też wózek, dzięki któremu handel może odbywać się w dowolnym miejscu miasteczka, a od przeora pobliskiego klasztoru najstarszy z organizatorów uzyskuje zgodę na rozstawienie kramu przed świątynią. Bohater nie dopomina się o tę dobroć, ale nieco wcześniej zdradza się ze swoim wybitnym talentem kulinarnym, przygotowując kilka rarytasów (niczym w „Uczcie Babette”) w podzięce za opiekę i bezpieczny kąt.

Fragmenty poświęcone kuchennym wyczynom azjatyckiego Leona Zawodowca przypominają o tak przyjemnych seansach jak „Kwiat wiśni i czerwona fasola” Naomi Kawase czy „Chef” Jona Favreau. Pikanterii temu, że Long gotuje akurat „tajwański ramen” w Japonii, dodaje fakt, że w Kraju Kwitnącej Wiśni makaron z rosołem i dodatkami (tak kochany dziś i nad Wisłą) to tak naprawdę kontynuacja kulturowego dziedzictwa chińskiego lamianu. Wzrost jego popularności datuje się na okres tuż po II wojnie światowej, kiedy zdewastowany Nippon musiał wspomagać się paczkami żywnościowymi od „wybawiciela”. Jankeska propaganda, aby rozpowszechnić uprawianą w Stanach pszenicę, zalewała rynek japoński antyreklamą ryżu; łączyło się to z bardzo słabymi zbiorami oraz utratą pól na Tajwanie i Chinach, które mogły bez problemu wykarmić kraj. Bieda i wspomniana kampania zmuszała mieszkańców do sięgania po tanie, pożywne zupy z makaronem produkowanym z amerykańskiej mąki. Dość powiedzieć, że sprzedawcy yatai  ze swoimi przenośnymi wózkami (przodkowie naszych food trucków) jako pierwsi łamali zakaz obrotu towarów i na czarnym rynku dostarczali głodnym swoje specjały. Szybko odradzającą się gastronomią zainteresowała się yakuza, której niedługo potem musieli opłacać się wszyscy handlarze; w „Panu Longu” bandyci również wmieszają się w gastro-biznes. (Więcej o historii ramenu i jego filmowych objawień można posłuchać w podcaście Michała Oleszczyka, SpoilerMaster).

SABU poprzez zaordynowanie swemu bohaterowi zastępczego zajęcia kucharza-yatai, rozszerza film o dodatkowy kontekst relacji japońsko-tajwańskich. Trzeba bowiem wiedzieć, że wymiana kulturalna między oboma państwami jest nadal bardzo silna. Mimo że przez dziesięciolecia Japonia okupowała wyspę i narzucała swoje prawa (czego dowodem mogą być arcydzieła Hou Hsiao-hsiena „Miasto smutku” i „Lalkarz”), Tajwańczycy, zupełnie odmiennie od Chińczyków z kontynentu czy Koreańczyków, uważają tamten okres za erę rozkwitu i modernizacji. Po roku 1945 nie traktowano tu pogardliwie kobiet, które zadawały się z potomkami samurajów, gdy w innych częściach Azji Południowo-Wschodniej wyzwolonych spod jarzma Tokio nie było to tak oczywiste. W „Panu Longu” powraca zresztą kwestia damsko-męskich kontaktów, uosobiona w postaci Lily, która jak wiele jej rodaczek trudni się prostytucją. Jej smutny los jest hołdem oddanym tysiącom Tajwanek zmuszanym do sprzedawania się poddanym cesarza Hirohito.

Dla autora „Podróży Chasuke” nie liczą się półśrodki – kiedy zamierza docisnąć bardziej gaz, na protagonistę ruszy cały zgraja uzbrojonych po zęby gangsterów. Udany spektakl w jego wykonaniu nie może być pozbawiony pociesznego humoru, autentycznego dramatu i  odrobiny wzruszeń. SABU bez większego wysiłku łączy kilka porządków i gatunków. Kulinarny crowdpleaser przechodzi w yakuza eigę, melodramat i komedia mieszają się z kinem społecznym. Okazuje się sztukmistrzem gotującym tradycyjną potrawę, ale z różnych niepasujących składników i bez narzuconego przepisu. Czynił tak już wszak w „Zbawiennym dzwonie”, „Drive” czy „Poniedziałku”. W „Panu Longu” reżyser konstatuje, że czasem pod skórą wilka może kryć się baranek i że natura rzeczy bywa bardziej złożona niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Pan Long plakat

Pan Long

Tytuł oryginalny: „Ryu san”

Rok: 2017

Gatunek: dramat, kryminał

Kraj produkcji: Japonia, Hongkong, Tajwan

Reżyser: SABU

Występują: Chen Chang, Yao Yi Ti, Bai Run-yin i inni

Ocena: 4/5