And the Oscar goes to… – Oscary 2020 według polskiego Internetu

Sezon oscarowy zbliża się już do końca, w nocy z 9-tego na 10-tego lutego dowiemy się, jakie filmy zostaną docenione przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej. Dla krytyków, zarówno profesjonalnych, jak i amatorskich, czas przed galą jest szczególnie pracowity. Każdy z nich, chce mieć możliwie dużą wiedzę na temat nominowanych filmów, czyli nie tylko obejrzeć ich jak najwięcej, ale również śledzić wszystkie wydarzenia związane z sezonem nagród. Większość filmowych ekspertów zdążyła się już podzielić swoimi przewidywaniami na własnych blogach, kanałach czy podcastach, ale nie oszukujmy się, nikt nie da rady przeczytać, obejrzeć i przesłuchać wszystkiego. Tutaj z pomocą przychodzimy my, czyli Pełna Sala, już po raz trzeci prezentując zebrane w jednym miejscu opinie najważniejszych polskich krytyków oraz wyniki ich głosowania.

W głosowaniu wzięli udział: 

Kolejność nagród jest inspirowana tą podczas prawdziwej nocnej gali. 

Filmy napisane kursywą znalazły się na mniej niż 50% kart do głosowania, co oznacza, że nie miały nawet matematycznej możliwości zdobycia naszej statuetki.

Najlepszy aktor drugoplanowy

Nasz werdykt:

1. Brad Pitt za „Pewnego razu… w Hollywood”

2. Joe Pesci za „Irlandczyka

3. Anthony Hopkins za „Dwóch papieży

4. Al Pacino za „Irlandczyka

5. Tom Hanks za „Cóż za piękny dzień

Odtwórz wideo

Chociaż, by ostatecznie przyznać pierwszą statuetkę dzisiejszego wieczoru Bradowi Pittowi, potrzebowaliśmy aż trzech tur liczenia głosów, to już od początku był wyraźnym faworytem – aż 22 spośród 50 głosujących w tej kategorii wskazało go na pierwszym miejscu. Smakiem obejść musiał się Joe Pesci, którego występ w „Irlandczyku” wzbudził równie dużo uznania, co politowania. Bardzo późna premiera „Cóż za piękny dzień” pogrzebała szanse Toma Hanksa na cokolwiek, legenda światowego kina znalazła się jedynie na 19 kartach do głosowania i nie miała szans na wyższe miejsce.

Nominacje normalnie jakby był 1999, fantastycznie. Dla mnie Brad, choć nie wiem co tam wyprawiali Panowie w "Irlandczyku". Ale też nieszczególnie mnie to interesuje.

Z tego starcia postaci zasłużonych zwycięsko wyjdzie Brad Pitt - głównie dlatego, że mimo zasług, nigdy nie wyjechał z Kodak Theatre z nagrodą aktorską. W przeciwieństwie do każdego z kontrkandydatów. Sam byłbym raczej za Pescim, który w "Irlandczyku" odnalazł się świetnie, mimo roli nie do końca zgodnej z jego dotychczasowym emploi.

"Irlandczyk" budzi większe emocje tylko w dwóch momentach, kiedy oglądamy ostatni refleksyjny rozdział i kiedy na ekranie pojawia się energetyczny Al Pacino. Wiele scen warto powtórzyć tylko po to, żeby raz jeszcze zobaczyć tę furię na ekranie i nawet jeśli nie wiemy o co ta draka z tym Jimmy Hoffą, to pozachwycać się Pacino.

Między pierwszą trójką nominowanych - Pitt, Pacino, Pesci - a kolejną dwójką spora przepaść. Pitt swoją kreacją przyćmił nie tylko konkurentów, ale i cały film Tarantino.

Szkoda, że Hanks zabrał komuś miejsce (np. Willemowi Dafoe), ale za to nie mam większej wątpliwości na kogo głosować - choć konkurencja jest bardzo mocna. Ucieszę się ze zwycięstwa Pitta.

Paweł Tesznar (Snoopy)
Paweł Tesznar
Pełna Sala

Pod nieobecność Willema Dafoe, który moim zdaniem powinien zostać nie tylko nominowany, ale także wyróżniony Oscarem za swoją obłędną kreację w "The Lighthouse", wybieram Ala Pacino, który pod względem aktorskim był w moim odczuciu najjaśniejszym (i najgłośniejszym) punktem w "Irlandczyku".

Z tych nominacji Brad jest moim faworytem. Mimo wieku, nawet bez CGI i namalowanych mięśni spokojnie oddał ducha kaskadera, którego najlepsze lata minęły, ale dalej nie stracił młodzieńczego ducha i zapału do życia.

Anthony Hopkins - za wiarygodną sztukę biograficznego odtwórstwa postaci, którą większość z nas dobrze pamięta. Za widzialną radość z pracy.

Tom Hanks, like, 4ever and always. To mój crush od dzieciństwa, którego się trzymam jak ulubionej fantazji.

W Irlandczyku widzieliśmy powrót wielu wybitnych aktorów starszego pokolenia. Al Pacino z całej obsady, mimo iż najstarszy zachował najwięcej energii, tworząc postać bardzo wyrazistą, przyciągającą uwagę i wprowadzającą sporo życia. Anthony Hopkins w końcu wrócił do grania poważniejszych ról i ponownie udowodnił swój wielki talent. Jest to aktor bardzo charakterystyczny, dlatego tym bardziej robi wrażenia jak wiarygodnie wypadł w roli Benedykta XVI - ani przez moment nie czułem, że oglądam Hopkinsa na ekranie. Joe Pesci powrócił do kina gangsterskiego, ale jednocześnie zagrał zupełnie inaczej niż w poprzednich filmach Scorsesego. Odszedł od swojego aktorskiego emploi, kreując postać dużo bardziej stoicką, wyciszoną, tajemniczą, a przez to intrygującą i niepokojącą.

Cóż za kategoria - same wspaniałe role! Z tych wybitnych wybrałbym tę najmniej oczywistą Pesciego, który z tylnego siedzenia rządzi ekranem w "Irlandczyku". Cóż za transformacja dawno niewidzianego w kinie aktora, grającego przeciwko swojemu ekranowemu emploi.

Mimo tego, że Pitt to kolejna skaza na Oscarowej historii, to jednak Pesci zamyka krąg gangsterskiej siły rolą daleko poza radarami typowego dla siebie emploi. Mała wielka rola.

Kosmos mówi: Brad Pitt. I dobrze, niech ma ten piękny zdolny mężczyzna swojego złotego ludka. Inni w stawce już takie mają (Hanks nawet dwa, choć jeden niezasłużenie). Wzrusza mnie jednak bardziej to, że Pesci wrócił z emerytury, wziął walerianę i pokazał na ekranie kawał wielkiego aktorstwa. Gdzie Dafoe za „Lighthouse”?

Najlepsze kostiumy

Nasz werdykt:

1. Arianne Philips za „Pewnego razu… w Hollywood”

2. Mayes C. Rubeo za „Jojo Rabbita

3. Mark Bridges za „Jokera

4. Jacqueline Durran za „Małe kobietki

5. Christopher Peterson i Sandy Powell za „Irlandczyka

Odtwórz wideo

Druga nagroda dzisiejszego wieczoru znów pada łupem dziewiątego filmu Quentina Tarantino, czyżby początek dominacji? Należy jednak podkreślić, że Arianne Philips, nominowana do Oscara po raz trzeci, ledwie o włos pokonała Mayes C. Rubeo odpowiedzialną za „Jojo Rabbit” oraz Jacqueline Durran. Ta ostatnia w ciągu kolejnych przeliczeń głosów musiała ulec jednak także doświadczonemu Markowi Bridgesowi i jego „Jokerowi”. Głosujący nie mieli wątpliwości, że obecność tu Sandy Powell wynika w większym stopniu z jej sławy, niż jakości pracy i gremialnie ustawili „Irlandczyka” na ostatnim miejscu.

Jacqueline Durran to mistrzyni — jej kostiumy pełnią w „Małych kobietkach” rolę kluczową, a jednocześnie nie są w jawny sposób „ikoniczne”. To tkaniny z charakterem, wyrażające tak temperamenty postaci, jak ich pogląd na społeczne konwenanse. Jednocześnie nie są to po prostu kostiumy „z epoki” — ich użycie jest bardzo „nowoczesne”. Sposób, w jaki traktuje swój styl Jo, pokazuje nastoletnią pasję do sprzeciwu wobec patriarchalnego systemu tak, jak beatnicy lub hippisi robili to w latach 50. i 60. XX wieku, jak Coco Chanel nosiła swoje ubrania, mając pełną świadomość tego, że wyraża za ich pośrednictwem własny manifest.

Kostiumy wykorzystane w Jokerze świetnie współgrają z historią i kreacją głównego bohatera. Oddają klimat epoki, a jednocześnie wciąż można czuć w nich ducha komiksów DC.

Jojo Rabbit kreuje bardzo ciekawą, zniekształconą wizję III Rzeszy. Co świetnie pokazują kostiumy - z jednej strony oddają klimat epoki, ale są na tyle zniekształcone i groteskowe, że tworzą niepowtarzalny klimat filmu Taiki Waititiego.

Najbardziej kreatywne i fajne jest "Jojo Rabbit", ale trudno nie docenić tego jak Hollywood odwzorowuje epokę.

Czerwony garnitur Jokera jest już teraz kultowy... i godny Oscara.

Może chociaż raz Sandy Candy nie wygra

Kostiumy były najlepszym elementem "Małych kobietek". Dzięki dobranym tkaninom, akcesoriom i ogólnemu "rozchełstaniu" te kostiumy cudownie łączyły historię ze współczesnością. Wiele elementów tego stroju Greta, Saoirse czy Florence mogłyby założyć przechadzając się po Central Parku.

Gdzieś po drodze zagubiły się olśniewające kreacje z "Rocketmana", ale trzeba zadowolić się stylem klasycznego Hollywoodu, pełnego skórzanych kurtek jak i słonecznych koszul.

Najwięcej pracy zdecydowanie włożono w kostiumy do "Małych kobietek". Stroje dzienne, wieczorowe, balowe. Cały przekrój inwentarza 😉

Sławomir Kruk

Szaleję za pracą wykonaną przez zespół Durran w „Małych kobietkach”. Każdy szalik, koronka, kołnierzyk, rękawiczka, suknia, sweterek, narzutka, chusta, kapelusz mówią coś o bohaterach i ich emocjach. Cuda na kiju.

Najlepszy scenariusz adaptowany

Nasz werdykt:

1. Taika Waititi  za „Jojo Rabbita”

2. Scott Silver i Todd Philips za „Jokera”

3. Steven Zaillian za „Irlandczyka”

4. Anthony McCarten za „Dwóch papieży”

5. Greta Gerwig za „Małe kobietki”

Odtwórz wideo

Pierwsza statuetka wieczoru dla „Jojo Rabbita”, po minimalnej porażce wśród kostiumów, teraz czas na minimalne zwycięstwo. Po raz kolejny dało o sobie znać to, jak bardzo „Irlandczyk” podzielił naszą Akademię, pomimo największej liczby pierwszych miejsc, ostatecznie uplasował się dopiero na najniższym stopniu podium. Miłości zabrało też dla Grety Gerwig, która zajęła ostatnie miejsce. 

Gerwig osiągnęła coś wyjątkowego - podeszła z wielką miłością i szacunkiem do materiału źródłowego, ale postanowiła również wejść z nim w polemikę, dostrzegając problematyczne elementy utworu.

Jojo Rabbit świetnie żongluje komedią i dramaturgią, co zawdzięcza przede wszystkim niebanalnemu scenariuszowi Waititiego. Ale tak dobrze wpasowujący się w obecny stan społeczeństwa origin story Jokera to też nie byle co.

Nagrodę dla kogokolwiek poza Gerwig uznam za kradzież. Taką mieszankę szacunku i odwagi, z jaką reżyserka i scenarzystka "Małych kobietek" podeszła do książki Alcott, Akademia docenić po prostu powinna.

Taika mógłby tam rozwalić system.

Greta Gerwig pozwoliła sobie na swobodę z ukochanym przez pokolenia materiałem źródłowym i nie jestem w stanie tego nie szanować.

Jak z komiksu zrobić pełnowartościowy, wielowarstwowy dramat o prawdziwym człowieku z krwi i kości? Twórcy Jokera znają odpowiedź na to pytanie.

Ponownie najwyżej cenię ten film, który w największym stopniu oparł się na dialogu. Dialogu między dwoma głowami kościoła, debatującymi o swoim spojrzeniu na przyszłość tej organizacji, i jej członków.

Ta opowieść zasługuje na nagrodę. Taika Waititi jest chyba jedyną osobą na świecie, która mogła opowiedzieć tę historię w taki sposób. I choć scenariusz łapie płycizny, śmiało płynie naprzód, dostarczając wzruszeń i tylko nieco nachalnego morału.

Najlepsza scenografia

Nasz werdykt:

1. Lee Ha-jun i Cho Won-Woo za „Parasite”

2. Lee Sandales i Dennis Gassner za „1917″

3. Nancy Haigh i Barbara Ling za „Pewnego razu… w Hollywood”

4. Nora  Spokova i Ra Vincent za „Jojo Rabbita”

5. Regina Gaves i Bob Shaw za „Irlandczyka”

Odtwórz wideo

Przepaść między najsilniejszą trójką i pozostałymi dwoma nominowanymi była w tej kategorii gigantyczna. Nasi Akademicy uznali, że najlepszą scenografię roku stworzono w Korei Południowej, ale bardzo silne stronnictwa optowały też za udającą pierwszowojenną Francję Szkocją i słoneczną Kalifornią. Po raz kolejny brakowało miłości względem „Irlandczyka”. 

"Pewnego razu ... w Hollywood" za niezawodny przepych scenograficzny, za laurkę złożoną końcówce lat 60, za pocztówkę z czasów, kiedy Hollywood było naprawdę magiczne.

Scenografia to najlepszy element (obok zdjęć) w "1917", który robi tym większe wrażenie, kiedy ma się świadomość, że plan filmowy nie mógł być w większości pokawałkowany, bo wszystko musiało koniec końców zostać zszyte w jednym ujęciu. Scenografowie odtworzyli więc całe realia I wojny światowej. Czapki z głów!

Za zbudowanie domu rodziny Parków najwyższe słowa uznania. Gdyby nie ten dom i jego piwnice świat "Parasite" byłby znacznie uboższy.

Sławomir Kruk

Bądź tu mądry - futurystyczny dom i koreańskie miasto, Hollywood zmierzchu Złotej Ery czy najbardziej realistyczne okopy ever? Dla mnie mógłby tu być potrójny remis.

Stawiam na dom z „Parasite”, ale praca scenografów w „1917” również zasługuje na docenienie.

W "Pewnego razu... w Hollywood" scenografia w znaczącym stopniu przyczynia się do budowy klimatu końca lat 60, a w związku z tematyką filmu jest także bardzo "meta". Ale nie osiąga poziomu scenografii w "1917" oraz "Parasite", w których są one jak gdyby osobnymi bohaterami filmu. Trudny wybór, jednak ze względu na naturalistyczne oddanie rzeczywistości wojennej wybieram scenografię w filmie Mendesa.

Najlepsza charakteryzacja i fryzury

Nasz werdykt:

1. Kazu Hiro, Anne Morgan, i Vivian Baker za „Gorący temat”

2. Nicki Ledermann i Kay Georgiou za „Jokera”

 3. Jeremy Woodhead za „Judy”

 4. Naomi Donne, Tristan Versluis i Rebecca Cole za „1917″

 5. Paul Gooch, Arjen Tuiten i David White za „Czarownicę 2″

Odtwórz wideo

Ledwie jeden głos zdecydował o naszym Oscarze dla „Gorącego tematu”. Walka widowiskowej przemiany popularnych aktorek w niepopularne dziennikarki z nową wariacją na temat komiksowej ikony toczyła się do końca. Za ich plecami na komfortowym trzecim miejscu „Judy”, której niewątpliwie zaszkodziło to, że była wyraźnie mniej znana przez głosujących od dwóch jej konkurentów. 

"Joker" za świadome odwołania do klasycznej, francuskiej klaunady, za podkreślanie emocji postaci za pomocą makijażu.

Co prawda charakteryzacja Jokera to charakteryzacja tylko jednej osoby, ale dzięki makijażowi można odnieść wrażenie, że Arthur Dent nagle rzeczywiście założył maskę, która zmieniła go w zupełnie innego człowieka - w króla zbrodni w Gotham

Megyn Kelly świetnie zagrała samą siebie w "Gorącym temacie".

W "Bombshell" główne bohaterki wyglądają jak lalki Barbie. W całkowitej antytezie do ich opresanta.

Całkowita i zaskakująco naturalna metamorfoza Charlize Theron to nieco za mało - efekt psuje nieco też niedawny "The Loudest Voice". To nieco kliszowy wybór, ale jednak "Joker" to decyzja serca.

Judy, Judy i jeszcze raz "Judy". "Gorący temat" miał fajne fryzury, to fakt.

Przemiana, jakiej dokonali przede wszystkim z twarzą Charlize Theron spece zatrudnieni przy „Gorącym temacie” budzi podziw połączony z przerażeniem.

Tutaj niestety mam spore braki, ale głos idzie przede wszystkim na Jokera. Charakteryzacja idealnie oddaje status społeczny bohaterów, zaś makijaż Jokera podsumowuje postać Arthura Flecka - już doczekał się ikonicznego statusu.

Kategoria faworyzująca imitację postaci autentycznych – rok temu wygrało „Vice”, w tym wygra „Gorący temat” (w dodatku zasłużenie).

Najlepsze zdjęcia

Nasz werdykt:

1. Roger Deakins za „1917″

2. Jarin Blaschke za „Lighthouse”

3. Robert Richardson za „Pewnego razu… w Hollywood”

4. Lawrence Sher za „Jokera”

5. Rodrigo Prieto za „Irlandczyka”

Odtwórz wideo

Szalenie zacięta walka efektownego doświadczenia z czarnobiałą młodością przyniosła drugą statuetkę weteranowi Rogerowi Deakinsowi. Nasi akademicy nie podzielili zachwytu jury zeszłorocznego Camerimage i ulokowali Jokera dopiero na czwartym miejscu, dość niespodziewanie w małym pojedynku generacji również ceniąc wyżej doświadczenie Richardsona nad młodość Shera. „Irlandczyk”, tradycyjnie już, na ostatnim miejscu, nie nawiązując nawet walki. 

1917 wygrywa w przedbiegach, ale tak bym chciał by to jednak wygrał nastrojowy, spokojny i mroczny styl Lighthouse.

Czasem nie chodzi o to, które zdjęcia są najpiękniejsze, najbardziej doskonałe, zapierające dech w piersiach. Zdjęcia, jak każdy inny element, mają służyć filmowi jako całości. I tak jak Lubezki ostro się ostatnimi czasy wyestetyzował, odrywając własną pracę do tego, czym film jest jako całość, tak samo Deakins krzyczy swoją pracą: „tak, to ja robiłem tu zdjęcia”. I może niekoniecznie o to chodzi, bo chyba nie powinniśmy się zachwycać pięknem palącej się o wchodzie słońca wioski. Za to zdjęcia Blaschkego do „The Lighthouse” to mistrzowska fuzja piękna i funkcjonalności — zdjęcia opowiadają tu historię: wydzierają z postaci ich stany emocjonalne, wykrzykują za nich frustracje albo wręcz przeciwnie, wyciszają się, gdy aktorzy dają pijacki popis. Tak to właśnie powinno działać.

Palmę pierwszeństwa muszę przyznać Jarinowi Blaschke, ale imponująca robota Deakinsa też w pełni zasługuje na statuetkę. Pozostałe nominacje nie są pomyłkami, choć bardziej zasługiwali na nie Jörg Widmer („Ukryte życie”), Paweł Pogorzelski („Midsommar”), a przede wszystkim Claire Mathon za „Portret kobiety w ogniu”.

To jedyna kategoria, w której "1917" się dla mnie w ogóle liczy, wrażenie braku cięć montażowych "robi ten film".

Byłem pewien że to będzie "Lighthouse".... dopóki nie obejrzałem "1917". WOW!

Deakins przeszarżował w tym roku. Dlatego tylko i wyłącznie team Lighthouse. Kadry Blaschke, wyznaczają nowe horyzonty w kinie horrorowym.

Lighthouse doceniony nie tylko za rewelacyjnie skomponowane kadry, odsyłające do najgłębiej zakopanych elementów historii kina, ale także za to, jak okropnie go w tym roku potraktowano w kwestii innych nominacji.

Mimo prześwietnych zdjęć do Lighthouse, zwycięzca tej kategorii może być tylko jeden. Niesamowite mastershoty w "1917" oraz naprzemienne bardzo szerokie i bardzo wąskie kadry sprawiły, że podczas seansu czułam się jak uczestnik pokazanych na ekranie wydarzeń, przedzierałam się razem z bohaterami przez okopy i zasieki. Ten film to jedno wielkie wrażenie audiowizualne, które na długo pozostanie w mojej pamięci.

Kosmicznie obsadzona kategoria, ale brakuje "Parasite"! Deakins z drugim Oscarem.

Najlepszy montaż

Nasz werdykt:

1. Jinmo Yang za „Parasite”

2. Andrew Buckland i Michael McCusker za „Le Mans ’66”

3. Jeff Groth za „Jokera”

4. Thelma Schoonmaker za „Irlandczyka”

5. Tom Eagles za „Jojo Rabbita”

Odtwórz wideo

Druga nominacja i druga wygrana Koreańczyków odpowiedzialnych za „Parasite”, miłość do tego filmu nie gaśnie. Sukces może świętować także Thelma Schoonmaker, jej praca nad „Irlandczykiem” została doceniona na tyle, że chociaż tu film Scorsese nie jest czerwoną latarnią. Godne wyróżnienia jest to, że to pierwsza kategoria dzisiejszego wieczoru, której zwycięzca wygrał w  jednym liczeniu.

Perfekcja, która staje się niewidzialnym bohaterem w domu.

Wyrównana kategoria, ale bezapelacyjnie stawiam na koreańskiego montażystę, bo jego sklejki montażowe wydobywają najwięcej znaczeń z nominowanych produkcji. Yang Jinmo musiał mieć spory ubaw przy cięciu tego garden party.

Sławomir Kruk

Montaż w "Parasite" to czysta perfekcja. Wszystko działa tu jak w szwajcarskim, tfu... koreańskim zegarku.

Brak nominacji dla 1917 uważam za spore nieporozumienie, więc spośród nominowanych filmów wybieram Le Mans, którego montaż w połączeniu z dźwiękiem zapewnił nam fenonenalne tempo widowiska.

Bez rewelacyjnej roboty Thelmy Schoonmaker „Irlandczyka” pogrzebałby jego rozległy metraż. Zwycięstwo „Parasite” również mnie zadowoli.

Thelma Schoonmaker - za monumentalny, prowadzony z pietyzmem montaż, który podkreśla przemijanie, głęboką, uduchowioną czasowość w "Irlandczyku".

Perfekcja z jaką wykonano „Parasite” objawia się również w montażu i to mój typ. Thelma Schoonmaker odwaliła w „Irlandczyku” kawał znakomitej roboty (a kiedy niby nie?), ale ma już 3 Oscary, może starczy. Ewentualnym czarnym koniem może tu być „Le Mans '66”, film bardzo rytmiczny, zwłaszcza w scenach wyścigowych.

Ponownie bardzo wyrównana stawka. Głos jednak idzie na Jokera, ponieważ montaż świetnie trzyma tempo, potrafi budować napięcie i idealnie oddaje aktualny stan psychiczny bohatera. Mimo mojej niechęci do Parasite, przyznaję że montaż stał tam na naprawdę wysokim poziomie.

Najlepszy montaż dźwięku

Nasz werdykt:

1. Oliver Tarney i Rachael Tate za „1917″

2. Donald Sylvester za „Le Mans ’66”

3. Wylie Stateman „Pewnego razu… w Hollywood”

4. Alan Robert Murray za „Jokera”

5. Matthew Wood and David Acord „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”

Odtwórz wideo

W rywalizacji żołnierzy z kierowcami wyścigowymi: 2-0. Wyjątkowo zgodni byli głosujący w tej kategorii, wszystkie miejsca zostały przyznaje już w pierwszych liczeniach. „1917” potwierdza tą statuetką swój status technicznego arcydzieła, czy w kategoriach kreatywnych będzie mu szło równie dobrze?

"Le Mans '66" dostarczyło nam naprawdę pięknej symfonii pisku opon, zmienianych biegów i dźwięków tłoków silnika.

To ta kategoria, w której wygrywają filmy wyścigowe albo wojenne. Nie jestem ekspertem, ale te samochody w "Le Mans '66" brzmiały całkiem fajnie.

Montaż dźwięku Le Mans to absolutne arcydzieło i duża część sukcesu tego filmu. Każda inna decyzja będzie nieporozumieniem.

1917 - za montaż dźwięku doskonale pasujący do konwencji wojennego filmu akcji.

1917 chyba najlepiej wykorzystał dźwięk. W trakcie seansu autentycznie czułem się, jakby był wewnątrz pierwszej wojny światowej. Wszelkie odgłosy otoczenia wypadły bardzo naturalnie, każdy huk, eksplozja przyprawiała o autentyczne palpitacje serca.

Nie wyobrażam sobie, żeby był tu inny zwycięzca niż film Mendesa. Prawdziwe spektakularne widowisko, gdzie elementy dźwiękowe łączą się idealnie z muzyką w symfonię wojennej grozy.

Najlepszy dźwięk

Nasz werdykt:

1. Mark Taylor and Stuart Wilson za „1917″

2. Paul Massey, David Giammarco i Steven A. Morrow za „Le Mans ’66”

3. Gary Rydstrom, Tom Johnson i Mark Ulano za „Ad Astra”

4. Tom Ozanich, Dean Zupancic i Tod Maitland za „Jokera”

5. Michael Minkler, Christian P. Minkler i Mark Ulano za „Pewnego razu… w Hollywood”

Odtwórz wideo

Nasi Akademicy, jak gdyby chcąc zadać kłam teorii, że nikt nie odróżnia „montażu dźwięku” od „dźwięku” całkiem inaczej rozłożyli swoje głosy, niż w poprzedniej kategorii. Nie zmieniło to jednak wyników w sposób znaczący i po raz kolejny triumf odnosi „1917”. „Ad Astra”, dla której była to jedyna nominacja nie powtórzyła zeszłorocznego sukcesu „Pierwszego człowieka” i uplasowała się na trzecim miejscu. 

"Ad Astra" - za głębie strumieni dźwiękowych, które skutecznie wizualizują samotną przestrzeń kosmiczną i niepokój wyjątkowości życia.

Z tegorocznych propozycji dwa filmy obejrzałem w IMAX 2D i dwa razy była to trafiona decyzja. W kategorii 'ten pierwszy dźwięk' wyżej pozycjonuję "Ford v Ferrari".

W tej kategorii rewanżuję się Gudnadottir za to, że nie przyznałem jej Oscara za muzykę. Świetny dźwięk w "Jokerze" to w dużej mierze zasługa świetnie łączącego się z całym pejzażem dźwiękowym soundtracku Gudnadottir. Zresztą ogólnie trzeba przyznać, że spece od dźwięku w "Jokerze" wiedzieli co i jak ze sobą połączyć i kiedy podciągnąć suwaki emocji do góry.

Le Mans '66. Reszta bez podjazdu.

Kompromitacją Akademii jest fakt, że "Ad Astra" jest nominowana tylko w tej jednej kategorii...

Wśród świstu kul, ryków silników najbardziej klimatyczne były dla mnie odgłosy kosmosu.

Sławomir Kruk

Gdzie "Lighthouse"?

Najlepsze efekty specjalne

Nasz werdykt:

1. „1917″

2. „Avengers: Koniec gry”

3. „Gwiezdne wojny:  Skywalker. Odrodzenie”

4. „Irlandczyk”

5. „Król Lew”

Odtwórz wideo

Po zeszłorocznym sukcesie „Wojny bez granic” tym razem Marvel musiał oddać palmę pierwszeństwa przetaczającemu się jak Behemot przez kategorie techniczne „1917”, które ponownie wygrało z gigantyczną przewagą. Naszych akademików całkowicie nie przekonały efekty „Króla Lwa”, zgodnie z zasadą, że nie tylko budżet, ale też kreatywność się liczy. 

"Irlandczyk" - za brawurowe, eksperymentalne wykorzystanie nowej technologii w filmie, za odwagę przekraczania nowych granic.

Co by nie mówić o Królu Lwie, to efekty powodują opad szczęki na podłogę, a obecność Irlandczyka wśród nominowanych to pomyłka.

Nominowanie "Irlandczyka" za efekty specjalne to niezły żart. Żadne komputery nie odtworzą sylwetek i ruchów ciała aktorów sprzed lat tak, żeby to wyglądało naturalnie na ekranie. (nie widziałem Króla lwa i Gwiezdnych wojen)

Sławomir Kruk

Remake "Króla Lwa" bronił się przede wszystkim niesamowitym CGI, ale co roku szukam możliwie tradycyjnych propozycji w tej kategorii. Tutaj wygrywa "1917" i niesamowita praca przy bardzo długich ujęciach.

Choć turborealistyczne zwierzaki Króla Lwa to zdecydowanie ogromne osiągnięcie, zawsze wolę docenić prawdziwy wybuch specjalnego efektu. Choć to niemożliwe - dawać mi 1917

Nominacja dla "Irlandczyka" za efekty specjalne. Ależ żartownisie w tej Akademii.

To jedna z tych kategorii, w których w gruncie rzeczy nie kibicuje nikomu. Najlepsze efekty specjalne zeszłego roku z "Ad Astry" odpadły w przedbiegach. W tej sytuacji stawiam na "Gwiezdne Wojny" ponieważ lubię realistyczny styl w jakim powstały efekty w najnowszej trylogii, dzięki nim ten świat wygląda po prostu bardziej wiarygodnie. Nie przemawia do mnie ani "Irlandczyk", ani "Król Lew", ponieważ nie są to nagrody branży efektów specjalnych, gdzie powinno nagradzać się kunszt i rolę danych efektów w rozwoju kinematografii, ale Oscary, gdzie decydujący powinien być wpływ danego elementu na ostateczny artystyczny kształt filmu. Pomysł na efekty w "Królu Lwie" wręcz zepsuł ten film, a w "Irlandczyku" nadal sporo zgrzyta, żeby docenić rolę odmładzania aktorów.

Najpewniej po Oscara sięgną specjaliści od pirotechniki z wielkiej wojennej produkcji („1917”). Ja, wbrew sporym wątpliwościom, chciałbym docenić innowacyjność w tej dziedzinie w „Irlandczyku”. Odmładzanie aktorów to przyszłość kina czy tego chcemy, czy nie. Pierwszy krok został zrobiony. Teraz czas, żeby nie powodował on efektu obcości i wspierał spektakl.

Najlepszy krótkometrażowy film animowany

Nasz werdykt:

1. Bruno Collet i Jean-François Le Corre za „Mémorable”

2. Kathryn Hendrickson i Rosana Sullivan za „Kitbull”

3. Siqi Song za „Siostrę”

4. Daria Kashcheeva za „Córkę”

5. Matthew A. Cherry & Karen Rupert Toliver za „Hair Love”

Odtwórz wideo

Prawie jednogłośne zwycięstwo wzruszającego francuskiego „Mémorable” i prawie jednogłośne ostatnie miejsce „Hair Love” to główne wydarzenia tego głosowania. Pixarowy „Kitbull”, „Siostra” i „Córka” znalazły się tuż koło siebie i każdy pojedynczy głos mógłby zmienić ich kolejność.

Raczej kiepskie kandydatury w tym roku. Najbardziej interesujące są "Siostra" i "Córka", ale wyobrażam sobie, że kociarze i psiarze z Akademii przepchną ślicznego "Kitbulla".

"Memorable" to najlepsze 12 minut w historii kina, opowiadających o degenerującym się umyśle starzejącego człowieka. Pięknie wykorzystana forma filmowa. Całość wstrząsa i wprowadza w świat niedostępnych dla zdrowego człowieka doznań. Rozczulił i wzruszył mnie również "Kitbull", ale z "Memorable" nie równa się nic.

Wyraźna tendencja wzrostowa w tym roku, ale najbardziej moje serce skradło "Memorable". To przepiękna opowieść o starości, pamięci i sztuce potrafiącej uchronić przed całkowitym unicestwieniem. Koncept i wykonanie godne Oscara.

Sławomir Kruk

„Mémorable”, „Mémorable”, „Mémorable” – ten 12-minutowy film to absolutna perła tak w formie, jak i treści! Ewentualnie uroczy „Kitbull”. Absolutnie nie okropny szantaż emocjonalny „Hair Love”.

Choć "Kitbull" porusza czułe struny, a ja kocham zwierzęta, jednak zwycięstwo należy się zdecydowanie "Memorable". Za świetnie opowiedzianą, przepięknie i niedosłownie pokazaną historię.

"Siostra' - za pomysłową stronę formalną i wartościową treść.

Mój faworyt: Mémorable. Nie tylko najpiękniejsza i chyba najtrudniejsza technika to temat nie jest błahy, nie wymusza też łez. Autentycznie wzrusza i daje do myślenia.

Najlepszy pełnometrażowy film animowany

Nasz werdykt:

1. „Zgubiłam swoje ciało”

2. „Klaus”

3. „Toy Story 4″

4. „Praziomek”

5. „Jak wytresować smoka 3″

Odtwórz wideo

Jeden z najbardziej wyrównanych pojedynków naszego tegorocznego głosowania odbył się między dwiema produkcjami Netflixa. Ledwie jeden głos przeważył o tym, że wieczór ze statuetką kończy „Zgubiłam swoje ciało”, a nie „Klaus”. Daleko za nimi dopiero „Toy Story 4”, chociaż najnowsze dziecko Pixara także ma wśród nas wielkich fanów. Obecność tu „Jak wytresować smoka 3” została skwitowana powszechnym zaskoczeniem, finał przygód Czkawki na prawie każdej karcie znalazł się na ostatnim miejscu.

"Klaus" - za przywrócenie wiary w siłę prostych i trudnych wzruszeń. Za przypomnienie, że czasem nie trzeba szukać oryginalności na siłę.

Kiedyś najważniejsza dla mnie kategoria, obecnie prawie nic nie widziałem. W sumie mi z tym dobrze, tyle łez wylanych na te niepoważne głosy członków Akademii na animacje "bo 4-letnia córka ten lubi".

Choć bardzo miłuję serię Pixara i podobała mi się jej czwarta odsłona to wolę zdecydowanie dzieła z mniejszych studiów, które posługują się alternatywnymi sposobami na animację. Uśmiech na mojej twarzy zobaczycie zarówno w przypadku triumfu filmu Clapina, „Praziomka” ze studia Laika czy typowanego na faworyta po nagrodach Annie i BAFTA, „Klausie”.

Trzymam kciuki za Laikę - "Praziomek" to zdecydowanie najlepszy film studia, a mainstreamowa konkurencja w postaci Pixara, Disneya i Dreamworksa nie wypuściła w zeszłym roku nic szczególnie wartego uwagi.

Jeszcze nigdy w historii Toy Story nie było tak formalnie piękne i głębokie w swojej opowieści.

Nie widziałem rzekomego faworyta, ale raczej niczym mnie nie zaskoczy. Co innego jedna z dwóch animacji od Netfliksa - ta francuska. Ciekawa technika, świetna opowieść oraz wzruszające ukoronowanie nieoczywistej fabuły. W tym roku w animacjach stawiam na świeżość i oryginalność oraz celebruję brak nie dorastającej do poprzednika "Krainy lodu 2".

Przygody Szczerbatka i Czkawki zawsze mnie rozczulały. Nic nie poradzę, że w tegorocznej, moim zdaniem dość przeciętnej stawce, wybieram udane domknięcie trylogii o przymierzu smoków i ludzi. Choć przyznaję, że całkiem ujął mnie bardzo ładnie zanimowany i nastawiony na nowoczesne przesłanie, "Praziomek".

Jak rzadko można tutaj zobaczyć rzeczy z Europy. W tym roku są takie dwie i biją te amerykańskie sequele na głowę. Wybrałem "I lost my body" ze względu głównie na to, że trafiła głęboko do mojego serca.

Klaus - za nowatorską technicznie animację i cudownie baśniową fabułę.

Nominacja dla "Jak wytresować smoka 3" to żart. Naprawdę to jedna z najgłupszych animacji ostatnich długich miesięcy. Poprosiłbym Oscara dla "Klausa".

Pixar przewyższył moje oczekiwania i wzruszył do łez, zaimponował również wykonaniem animacji samej w sobie. Ale to świetny rok dla animacji ogólnie - jedynie wygrana „Praziomka” mocno by mnie rozczarowała.

"Zgubiłam swoje ciało" to jeden z najlepszych filmów roku. Metafora metafory jeszcze jednej metafory.

W tej kategorii króluje Netflix. W idealnym świecie zwyciężyłoby "Zgubiłam swoje ciało", ale również wygrana "Klausa" wywoła uśmiech na mojej twarzy.

Kategoria, w której w końcu powinien wygrać Netflix. Jeśli nie "Klaus" to "Zgubiłam swoje ciało". Opowieść o odciętej dłoni trafiła całkowicie w moją wrażliwość.

Sławomir Kruk
Stawiam na Klausa jako przedstawiciela niezwykle uniwersalnych treści, w miło odświeżonej oprawia.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Nasz werdykt:

1. Laura Dern za „Historię małżeńską”

2. Florence Pugh za „Małe kobietki

3. Scarlett Johansson za „Jojo Rabbita

4. Margot Robbie za „Gorący temat

5. Kathy Bates za „Richarda Jewella

Odtwórz wideo

Wszyscy kochają Laurę Dern, chociaż gdyby „Małe kobietki” zostały obejrzane przez każdego głosującego, to Florence Pugh mogłaby się do niej zbliżyć. Nie ma co jednak gdybać, tuż za Pugh znalazło się miejsce dla Johansson, a Robbie i Bates w powszechnej krytyce wylądowały na końcu. 

Anegdotka - na studiach uważałem Laurę Dern za najgorszą, najbrzydszą, kompletnie nieuzdolnioną aktorkę. Teraz ją kocham.

Nagrodziłbym Pugh za uczłowieczenie Amy z "Małych kobietek", ale na Oscara dla Dern narzekać nie będę.

Czułem, że postać grana w "Gorącym temacie" przez Margot Robbie jest sztucznym tworem, ucieleśnienie doświadczeń kilku osób. Wyszło to strasznie dziwacznie i niespójnie, i na jej miejsce wrzuciłbym Nicole Kidman. Dwie Czarne Wdowy (Johansson i Pugh) wypadły bardzo dobrze i wyróżniały się na tle innych elementów w swoich filmach, jednak to Laura Dern potrafiła skraść show za każdym razem, gdy pojawiała się na ekranie w "Historii małżeńskiej". I ten monolog...

Florence Pugh miała w 2019 roku lepszą rolę, ale w żadnym stopniu nie odejmuje jej roli w Małych kobietkach. Ze wszystkich bohaterek budziła największe emocje, wypadała najmniej schematycznie, a przez to była najbardziej wiarygodna i charyzmatyczna.

Scarlett Johansson nie miała wiele czasu ekranowego w Jojo Rabbit, ale wcale tego nie czuć, ponieważ wykreowała bardzo wyrazistą, intrygującą i ważną dla całego filmu postać.

Laura Dern, również nie pojawiła się zbyt często na ekranie, ale za każdym razem kiedy się pojawiała w Historii małżeńskiej, zaznaczała swoją obecność. Jej rola może nie była tak rozbudowana i zniuansowana jak Drivera i Johansson, za to była bardzo wyrazista i nadal przekonująca.

Jedna z bardziej zniuansowanych ról Margot do tej pory, ale tu wiecznie świetna i wiecznie młoda Laura Dern w kilku pamiętnych scenach kradnie tę kategorię dla siebie.

Kochana Florence wstąpiła w tym roku do elity Hollywood - nie dziwota, bo jej rola w "Małych kobietach" to czyste złoto. Nie jest łatwo ukraść film Saoirse Ronan. Jej się udało.

Margot spisała się najlepiej moim zdaniem. Potrafiłam uwierzyć, że w ciągu filmu zamieniła się w prostą amerykańską dziewczynę z wielkimi marzeniami - żeby znaleźć się przed kamerą. Aby tego dokonać, musiała dotrzeć do swoich granic i emocje, jakie widziałam na jej twarzy w trakcie tych scen sprawiły, że czułam się niezręcznie.

Scarlett Johansson - za zaskakującą elastyczność i umiejętność pokazania się w innym, mniej oczywistym świetle.

Dern jest fantastyczna - idealnie wyważona, by nie wiadomo było do końca nigdy, jak dużo w niej jest kobiecej szczerości i solidarności, a jak dużo biznesowego wyrachowania.

Całkowicie nie spodziewałem się takie obrotu spraw, ale tuż po zakończeniu pewnego etapu Marvel Cinematic Universe, Scarlett znalazła sobie pewny grunt pod nogami i kto wie, czy zaszczytne dwie nominacje nie zamienią się w jeszcze bardziej zaszczytne dwie statuetki.

Dern jest tak przeuroczo hipnotyzująca w tej roli, że wysyłałem w ekran słowa "skąd on się urwała". Sprzedała mi te odjechaną postać.

Florence Pugh powinna była co prawda dostać nominację za "Midsommar", ale kreacja w "Małych kobietkach" też całkiem niczego sobie. Zresztą od "Lady M" można było się spodziewać, że Angielka rozkręci karierę. Nie wiem tylko, czy to nie trochę za wcześnie na statuetkę.

Gdyby nie Florence Pugh i jej żywiołowość i energia, jaką wkłada w swoją rolę, to zasnęłabym na „Małych kobietkach”.

Jedna ze słabiej obsadzonych kategorii tego rozdania. Obok wybitnie kradnącej sceny Dern w grupie pojawiają się bezwyrazowe Bates i Robbie, umieszczone na liście jedynie z międzyaktorskiej uprzejmości i baitowych momentów chwilowej rozpaczy. Scarlett miło widzieć, ale królowa jest jedna.

Kolejna kategoria, w której poziom jest bardzo wyrównany. Dopiero w Małych kobietkach dostrzegłam i doceniłam Florence Pugh, która ma tu niesamowicie trudną do zagrania rolę niefrasobliwej nastolatki i dojrzałej, rozsądnej kobiety. W poprzedniej adaptacji zdecydowano się na dwie aktorki (w tym młodziutką Kirsten Dunst), Gerwig zaufała Pugh. Słusznie!

Ostatnią szansę dla „Historii małżeńskiej” upatruję w Laurze Dern. Owszem to nie jest jej najlepsza rola, ale jednak kradnie show, gdy się pojawia. Robbie, Pugh i Johansson wciąż mają dużo czasu na swoje Oscary, Bates jest tu nieco na doczepkę i ma już swojego za „Misery”.

Szansa na powiew świeżości w Hollywood, dlatego powinna wygrać Florence.

Najlepszy scenariusz oryginalny

Nasz werdykt:

1. Bong Joon-ho i Han Jin Won za „Parasite”

2. Noah Baumbach za „Historię małżeńską”

3. Rian Johnson za „Na noże”

4. Quentin Tarantino za „Pewnego razu… w Hollywood”

5. Krysty Wilson-Cairns i Sam Mendes za „1917″

Odtwórz wideo

Wszystkie pięć scenariuszy miało swoich fanów i zagorzałych krytyków, po raz kolejny (i nie ostatni dziś) wygrała jednak miłość do „Parasite”. 

Czym się wyróżnia perfekcyjny scenariusz? Tym, że nie można wyrzucić żadnej sceny, bo zostanie zaburzony porządek. Wielka, idealna konstrukcja, oparta na dualizmach udała się duetowi Bong Joon-ho i Han Jin Won.

Mocna kategoria (wyjątek - pretekstowa fabuła "1917"), najlepiej bawiłem się oglądając "Na noże", ale to Baumbach zasługuje na statuetkę.

"Na noże" nie zostało hojnie obrzucone nominacjami, pomimo faktu, że znalazło się w ścisłej topce mojego serca roku 2019. Dlaczego więc nie nagrodzić dzieła Johnsona za mocarny, wielogałęziowy scenariusz, stanowiący o geniuszu całego filmu.

Czasem to nie dialogowa ostrość czy literackość przemów czyni skrypt. Częściej jest to atom szczerości, który potrafi wciągnąć widza w sam środek międzyludzkich wystrzałów i odczuć fizyczną ciężkość nieudanej relacji. Łza ciekła gdy ludzie obrzucali się prawdą.

Jaka szkoda, że "Na noże" nie wyszło w zupełnie innym roku - w każdym innym taki scenariusz byłby podstawowym kandydatem do statuetki. Agatha Christie byłaby dumna!

Największą zaletą Parasite, jest jego perfekcyjny scenariusz. Bong i Han znakomicie przetłumaczyli nerwowe koreańskie dysharmonie klasowe i dostosowali je do globalnej sytuacji. Trochę tu Wielkiego Gatsby'ego, trochę wszystkiego.

Trzy świetne teksty, skrajnie odmienne: precyzyjna quasi-gatunkowa wypowiedź na temat nierówności społecznych, inteligentny, nowatorski kryminał, który przede wszystkim chce być dobrą rozrywką i scenariusz z jednymi z najgłębszych portretów psychologicznych jakie dane mi było w ostatnich latach oglądać w kinie. Stawiam na "Historię małżeńską", bo opowiedzieć o rozwodzie tak, żeby pokazać miłość, nienawiść i nie stanąć po żadnej stronie, to jest sztuka.

Dodam tylko, że nie wiem co tutaj robi nominacja dla "1917", którego najsłabszym elementem i początkiem wszystkich bolączek jest banalnie napisany scenariusz.

Ale mocarny skład, postawiłem Tarantino na ostatnim miejscu, czuje się winny. Karma filmoznawcza się zemści.

Bardzo mocna trójka kandydatów: "Historia małżeńska" to trudny temat podany w sposób jednocześnie przejmujący zabawny i wiarygodny psychologicznie. "Parasite" to superprecyzyjny komentarz społeczny. A "Na noże" to jeden z najlepiej napisanych whodunnitów w historii kina. Oscara dałbym Koreańczykom, ale jeśli dostanie go Baumbach lub Johnson, to się na Akademię nie obrażę.

Historia małżeńska opowiada prostą historię, ale ogromne wrażenie robi ilość niuansów, niejednoznaczności, dylematów, problematyki czy wielowymiarowych postaci.

Fabuła 1917 również jest prosta, ale również udało się w niej przemycić sporo treści. To historia o wartości ludzkiego życia, o niszczycielskim wpływie wojny, oraz niekończącym się procesie życia i śmierci.

Pewnego razu w... Hollywood to jednocześnie hołd dla dawnego kina, rozliczenie się z własnym wizerunkiem, oraz obecną sytuacją w Hollywood. Jest w tym trochę samouwielbienia i zwykłego "fanserwisu", ale Quentin Tarantino pokazał też coś niezwykłego. Opowiadając alternatywną wersję wydarzeń Sharon Tate pokazał potęgę kina - to narzędzie, które potrafi zmieniać historię, rozliczać się z dawnymi traumami, zbrodniami, wymierzać sprawiedliwość i sprowadzić katharsis.

Mocna stawka, choć... Tarantino miewał już lepsze teksty, obecność Riana Johnsona za fantastyczną reinterpretację whodunnit to raczej wystarczająca nobilitacja, Baumbach od lat nie miał tak błyskotliwego skryptu, ale najwyraźniej jego film nie cieszy się aż taką popularnością. Koreańczycy skorzystają na tym i zbiorą żniwo.

Rozbawiła mnie nominacja za oryginalny scenariusz dla filmu, w którym scenariusza nie ma - mowa oczywiście o "Pewnego razu...". Niełatwo mi przewidzieć zwycięzcę tej kategorii, choć obawiam się, że to Tarantino może wygrać kosztem świetnych historii z "Parasite" czy "Na noże".

Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny

Nasz werdykt:

1. Yi Seung-Jun i Gary Byung-Seok Kam za „In the Absence”

2. Carol Dysinger i Elena Andreicheva za „Learning to Skateboard in a Warzone (If You’re a Girl)”

3. John Haptas i Kristine Samuelson za „Pokonanych przez życie”

4. Laura Nix i Colette Sandstedt za „Walk Run Cha-Cha”

5. Smriti Mundhra i Sami Khan
za „St. Louis Superman”

Odtwórz wideo

Po bardzo silnym ubiegłym roku, 2020 przynosi obniżenie poziomu dokumentów krótkometrażowych. Feminizm w Azji Środkowej ponownie musi ustąpić w naszym głosowaniu krytyce władzy i systemu, tym razem zapakowanej w formie wstrząsającego reportażu z tonięcia promu pasażerskiego w Korei Południowej. Wyniki mogłyby być inne, gdyby „St. Louis Superman” był szerzej dostępny.  

Bardzo kiepsko obsadzona kategoria. Najlepiej broni się prosty i bezpretensjonalny "Walk Run Cha-Cha", chociaż statuetkę dostanie pewnie raczej "Learning to Skateboard in a Warzone (If You're a Girl)".

Tutaj mocno trzymam kciuki za afgańskie skejterki i koreańskich nurków.

Nie od dziś wiadomo, że dziewczyny śmigające na deskorolce są zajebibi! 😉

Wstrząsnął mną zdecydowanie "In the Absence". To był bardzo dobry rok dla koreańskiego kina, także tego krótkometrażowego.

Sławomir Kruk

W tej kategorii tradycyjnie dominują „poważne tematy”. Trzymam kciuki za netflixowy „Pokonanych przez życie”, który porusza temat za rzadko podejmowany publicznie, a dotyczy najmłodszych i bezbronnych.

Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny

Nasz werdykt:

1. „Kraina miodu”

2. „Amerykańska fabryka”

3. „For Sama”

4. „Krawędź demokracji”

5. The Cave. Szpital w ogniu”

Odtwórz wideo

Zwycięzca tegorocznego Millenium Docs Against Gravity i pierwszy w historii film nominowany jednocześnie wśród dokumentów i filmów nieanglojęzycznych – „Kraina miodu” zachwyciła naszych głosujących i z dużą przewagą wygrała statuetkę. Na drugim miejscu „Amerykańska fabryka”, której wielu ma za złe nagłą zmianę tematyki w ostatnich minutach. Pozostałe trzy dokumenty odebrane zostały raczej jako rozczarowania. 

Trudno nie trzymać kciuków za macedońskiego kopciuszka. Nie jest to ideał, ale jest pozbawiony nachalnego dydaktyzmu „Krawędzi demokracji”, żerowania na wojennych tematach („The Cave”, „For Sama”) i nie zmienia nagle tematu jak faworyt tej kategorii czyli „Amerykańska fabryka”.

"Kraina miodu" udowadnia, że dokumenty powinno zacząć się traktować jako równoprawne filmy, w których nie tylko temat jest ważny, ale również sposób narracji, zdjęcia. W "Krainie miodu" każdy z elementów jest perfekcyjny i wart docenienia. I właśnie dlatego wybieram ten macedoński film kosztem "For Sama", który ma niewątpliwie wybitną wartość dokumentalną, ale jest zwyczajnie słabszą produkcją niż "Kraina miodu".

For Sama i najlepsza scena tego roku. Płakałem.

Ekonomiczne oglądanie filmów polega na tym, że widzisz jeden film i już wiesz, że dostanie Oscara. I to oczywiście "Kraina miodu".

"Amerykańska fabryka" - za zwrócenie uwagi na niedemokratyczność kapitału, korporacyjny wyzysk, współczesne niewolnictwo oraz to, że być może jedyna siła, która ma jakąś szansę w walce z pieniądzem to kultura.

Najlepszy krótkometrażowy film aktorski

Nasz werdykt:

1. Marshall Curry za „The Neighbors’ Window”

2. Yves Piat i Damien Megherbi za „Klub piłkarski NEFTA”

3. Bryan Buckley and Matt Lefebvre za „Saria”

4. Meryam Joobeur i Maria Gracia Turgeon za „Brotherhood”

5. Delphine Girard za „A Sister”

Odtwórz wideo

Jak co roku – w komantarzach dominują narzekania na niski poziom nominowanych krótkometrażówek. Również jak co roku  zwycięstwo pada łupem tych najmniej zaangażowanych społecznie i politycznie. Zaskoczeniem może być dopiero czwarta pozycja „Brotherhood”, czyli niewątpliwie najgłośniejszego i najczęściej nagradzanego na świecie z nominowanych filmów. 

Zestaw nominowanych mówiąc eufemistycznie nie zachwyca. Stojąc pod murem wybrałbym voyerystyczny „The Neighbors' Window”, ale żaden z nich nie zyskał mojej specjalnej sympatii.

W takiej kategorii grunt, to się wyróżnić i sprawić by widz zapamiętał go. Zabawne i przewrotne zakończenie w „Nefta Football Club” robi robotę!

W tej kategorii wszystkie nominowane filmy są dobre, ale chyba żaden nie wybija się ponad przeciętność. Ujął mnie prosty morał "The Neighbors' Window'.

W krótkometrażowych fabułach jak zwykle sporo polityki, interwencyjności, więc stawiam na voyeuryzm. "The Neighbors Window" to takie "Okno na podwórze" bądź "Krótki film o miłości" na miarę XXI wieku.

Sławomir Kruk

Słaby zestaw. Najlepszy jest tu sympatyczny „Nefta Football Club”, ale wybór „The Neighbors' Window” też nie będzie pomyłką.

Najlepszy film międzynarodowy

Nasz werdykt:

1. Bong Joon-ho za „Parasite” (Korea Południowa)

2. Jan Komasa za „Boże Ciało” (Polska)

3. Pedro Almodóvar za „Ból i blask” (Hiszpania)

4. Tamara Kotevska i Ljubomir Stefanov za „Krainę miodu” (Macedonia)

5. Ladj Ly za „Nędzników” (Francja)

Odtwórz wideo

Polska w tej kategorii jest ostatnimi laty jak Adaś Miauczyński w „Nic śmiesznego” – wiecznie druga. Ale czy jest się czemu dziwić skoro trafiamy na taką konkurencję? Komasa i Almodóvar niezwykle zacięcie walczyli o drugie miejsce. Daleko za nimi „Kraina miodu”, na ostatnim miejscu „Nędznicy” zobaczeni przez niewielu akademików, a lubiani przez dwóch. 

Dajcie to proszę "Krainie Miodu".

Odpowiedź jest oczywista: patriotycznie chciałbym, żeby wygrało "Boże ciało". Niemniej nie obraże się na żadnego ze zwycięzców - ta kategoria jest przeraźliwie silna i jak niemal co roku prześciga jakością kategorię główną o lata świetlne.

Nad "Parasite" nie ma się co rozwodzić - nawet wspaniale autobiograficzny Aldodóvar, nawet intrygujący Komasa, nawet brutalnie szczery Ladj Ly - nikt nie stworzył tak ciekawego, kompletnego i pozostającego w pamięci dzieła.

Mimo rodzącego się w takich momentach patriotyzmu, trudno nie docenić klasy Parasite'a, dla którego statuetka jest formalnością. Nie tylko za bycie najlepszym filmem międzynarodowym, ale także za bycie najlepszym filmem, którego boją się docenić amerykańskie konserwy.

"Boże ciało" ma podobnego pecha co "Zimna wojna" przed rokiem, a mianowicie piekielnie trudnego konkurenta, który połączył sukces artystyczny z komercyjnym na amerykańskim rynku. Trudno sobie wyobrazić inne rozstrzygnięcie niż wygrana "Parasite". Niemniej twórcom i producentom "Bożego ciała" należą się ogromne brawa za doskonałą kampanię promocyjną. Nominacja do Oscara to wielkie osiągnięcie i trampolina do wielkiej kariery Jana Komasy, czy Bartosza Bieleni, który w końcu dostał rolę na miarę swoich możliwości. Wreszcie docenią go nie tylko bywalcy krakowskich i warszawskich teatrów.

Sławomir Kruk

Patriotyzm tutaj nic nie da. Mimo że bardzo szanuję film Komasy i jestem dumny, że kolejny raz polska produkcja będzie tu obecna, to jednak nie ma najmniejszych szans z fenomenem „Parasite”. Brakuje mi tu senegalskiego „Atlantyku”, który powinien zająć miejsce „Nędzników”, którzy z niewiadomych dla mnie przyczyn zyskali wśród Francuzów większe uznanie niż wybitny „Portret kobiety w ogniu”.

"Kraina miodu" jest dla mnie jednym z najlepszych filmów minionego roku. Po prostu. To opowieść tak intymna, a zarazem tak aktualna z powodu poruszania tematu szacunku dla przyrody, że trudno prosić o coś więcej. Stawka w tej kategorii jest na niesamowicie wysokim poziomie. W moim odczuciu na o wiele wyższym, niż w kategorii najlepszy film.

Moim zdaniem polski kandydat jest najsłabszym filmem z całej stawki, więc tym razem nie będę patriotą.

Niestety nie tym razem, Janie Komaso. Chociaż mam nadzieję, że reżyser "Bożego ciała" zostanie na Zachodzie dostrzeżony. I Bartoszowi Bieleni życzę tego samego.

Nie ma sensu trzymać kciuków za "Boże Ciało" - już sama nominacja to duży sukces. "Parasite" jedynym możliwym zwycięzcą, choć statuetka dla Pedro nie byłaby nadużyciem.

Zwycięstwo „Parasite” wydaje się pewne i w pełni zasłużone. Minimalnie jednak wolę od niego piękny „Ból i blask”, czyli osiem i pół Pedro Almodovara, w którym hiszpański mistrz wraca do najwyższej formy, spoglądając na samego siebie i własne wspomnienia z dzieciństwa. Polski kandydat z brązowym medalem. Na miejscu „Nędzników” powinien się znaleźć „Portret kobiety w ogniu”, który byłby wówczas moim faworytem w tej kategorii.

Najlepsza muzyka oryginalna

Nasz werdykt:

1. Hildur Guðnadóttir za „Jokera”

2. Thomas Newman za „1917″

3. Randy Newman za „Historię małżeńską”

4. Alexandre Desplat za „Małe kobietki”

5. John Williams za „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”

Mało kto umie wypowiedzieć, a co dopiero napisać nazwisko naszej tegorocznej zwyciężczyni, nikt nie ma jednak wątpliwości, że jej triumf jest w pełni uzasadniony. Ten rok należał do młodej uczennicy niedawno zmarłego Jóhanna Jóhannssona i kończy go najwspanialszym z możliwych wyróżnień – naszym Oscarem. Za jej plecami walczący o drugie miejsce ze sobą Newmanowie. Dwóch weteranów Desplat i Williams daleko za resztą i daleko od siebie.

Powinna i wygra oczywiście ta wspaniała kobieta, której nazwiska nie potrafimy wymówić, ale Newmanowie też świetnie sobie radzą, szczególnie Tommy.

Zamiast Johna Williamsa nominowałbym Michaela Giacchino za "Jojo Rabbit" (albo zdyskwalifikowanego Jamesa Newtona Howarda za "Ukryte życie"), jednak spośród nominowanych wybieram Thomasa Newmana za "1917". Byłby to dla niego pierwszy Oscar przy czternastu nominacjach. Sam utwór "The Night Window" zasługuje w moim przekonaniu na statuetkę.

To jest ta jedna okazja, gdzie mógłbym zagłosować na "Jokera", ale nadal wygrał jednak mój Randy Newman, bo kocham jeść jego sianko.

Dwa postulaty: dajcie w końcu Oscara Thomasowi Newmanowi! I przestańcie dawać nominacje Williamsowi za Ctrl-c Ctrl-v.

Randy Newman swoim budzącym dziecięce skojarzenia score'm redefiniuje cały emocjonalny wydźwięk Historii, a to sukces, którego nawet rewelacyjne Jokerowe buczenie nie zdoła przyćmić.

Newman dołożył przedrostek audio- do całej wizualnej maestrii "1917", ale Guðnadóttir wydeptała swoimi mrocznymi, intuicyjnymi ścieżkami, drogę do artystycznego szaleństwa.

Hildur Guðnadóttir - za angażujący, pulsujący pod skórą ambient, doskonale pasujący do mrocznego Gotham i mrocznego wnętrza Jokera. Z dodatkowymi kciukami dla kobiecej kompozytorki pochodzącej z Islandii.

W 2019 wszyscy nauczyliśmy się pisać nazwisko Guðnadóttir. Najpierw Czarnobyl, potem Joker. No i wszystko fajnie, ale ja jednak wolę powolne kompozycje Randy'ego Newmana, które znakomicie pasują do tempa Historii małżeńskiej.

KOBIETY TEŻ CHCĄ DOSTAWAĆ OSCARY!!!

Hildur Guðnadóttir będzie nie tylko pierwszą laureatką w tej kategorii, ale i ze wszech miar zasłużoną. Nominowany już po raz piętnasty Thomas Newman znowu wyjdzie z gali z niczym. Od pierwszego razu minęło już 26 lat, islandzka kompozytorka miała wówczas 11 lat i dawała pierwsze koncerty na wiolonczeli…

Uwielbiam Williamsa, ale w nowej trylogii nie stworzył nic nowego ciekawego, a Desplat czaruje jak zawsze

To jedna z tych kategorii, gdzie z łatwością można wymienić filmy pokrzywdzone, którym należała się nominacja. W stawce powinny się znaleźć, któreś z ścieżek dźwiękowych z: "To my", "Midsommar", "Lighthouse", "Zgubiłam swoje ciało", "Nieoszlifowane diamenty". Wszystkie wprowadzają nową jakość i mają wyraźny wpływ na kształt filmu.

Zamiast tego mamy dwa soundtracki, które zasłużyły na nominację: "1917" i "Joker". Stawiam z ciężkim sercem na "1917", ale mam wrażenie, że jednak Thomas Newman mimo wszystko dał filmowi więcej, niż Hildur Gudnadottir, choćby dlatego, że "1917" jest słabszym filmem, a są miejsca gdzie muzyka Newmana zwyczajnie ciągnie ten film.

Brak nominacji dla Maxa Richtera za "Ad Astra" to kiepski żart. Na szczęście wśród nominowanych są też kapitalne ścieżki dźwiękowe. Do mojego gustu najbardziej trafiły oprawy muzyczne "Jokera" i "1917". Obie można słuchać samodzielnie bez żadnej straty dla zmysłów.

Sławomir Kruk

Najlepsza piosenka oryginalna

Nasz werdykt:

1. „(I’m Gonna) Love Me Again” z filmu „Rocketman”

2. „I Can’t Let You Throw Yourself Away” z filmu „Toy Story 4″

3. „Stand Up” z filmu „Harriet”

4. „Into the Unkown” z filmu „Kraina Lodu II”

5. „I’m Standing with You” z filmu „Przypływ wiary”

Odtwórz wideo

Dysputa przy tej kategorii upłynęła głównie pod znakiem pytania – jaki jest sens tej nagrody? Nasi głosujący zwrócili też uwagę na bardzo niski poziom tegorocznych nominowanych. Ostatecznie żadnych szans nie dał rywalom Elton John, dostając ponad 70% pierwszych miejsc. 

Co roku to jest najsłabsza kategoria ze wszystkich. Akademia nie ma za grosz gustu muzycznego. Większości z nominowanych trudno wysłuchać do końca.

Brak Beyonce w nominacjach to skandal.

Nic mnie tu nie rusza, nic nie wzrusza. Stawiam na "Rocketmana", bo Elton John śpiewa przyjemnie, a poza tym "Rocketman" to jeden z najbardziej pokrzywdzonych filmów tegorocznego rozdania, a jak pomyślę o tym, że w zeszłym roku oglądaliśmy oscarowy tryumf "Bohemian Rhapsody", to aż mnie ciarki przechodzą i chciałbym zrobić zrzutkę na wór Oscarów dla o niebo lepszego "Rocketmana"

Od lat postuluję skasowanie tej kategorii. Ten zestaw kiepskich piosenek tylko potwierdza moją rację.

Tegoroczny Rocketman zasługuje choć na wyjście Eltona na galę zgorzkniałych dziadów. Zwłaszcza, jeśli konkurenci są takimi nudziarzami.

Bardzo żałuję, ze Rocketman nie zdobył żadnej innej nominacji, więc chociaż niechby dostał statuetkę za piosenkę na pocieszenie.

Chcę uwierzyć snooooooooooom! Chcę uwierzyć snoooooooooooooooooooooooom!!! Chcę uwierzyć... ekhm.... głosuję na "Krainę lodu 2".

Elton John i Taron Egerton nie dostają niestety uwagi, na jaką zasługują, co jest pokłosiem zeszłorocznej eksplozji wokół "Bohemian Rhapsody", nawiasem mówiąc niezbyt zasłużonej. Z pewnością jednak zauważono wspaniałą piosenkę napisaną na potrzeby "Rocketmana", która przyćmiewa wszystkie pozostałe propozycje, prócz "Stand up" dość miałkie i nijakie.

Nie ukrywam, że nominowane do Oscara utwory, rzadko kiedy wpisują się w typ muzyki, którą słuchałbym z przyjemnością i z własnej woli. Zdecydowanie najbardziej "moje" jest tutaj "Stand Up" z fajnym bluesowo-soulowym zacięciem. Nie zdziwi mnie również nagroda dla którejś z animacji i ich wesołych musicalowych piosenek dla całej rodziny.

„Rocketman” dostał tylko tę nominację, więc niech chociaż zamieni ją na statuetkę.

Najlepszy reżyser

Nasz werdykt:

1. Bong Joon-ho za „Parasite”

2. Sam Mendes za „1917″

3. Quentin Tarantino za „Pewnego razu… w Hollywood”

4. Todd Phillips za „Jokera”

5. Martin Scorsese za „Irlandczyka”

Odtwórz wideo

Zaskakująco dużym poparciem cieszył się w tej kategorii Todd Philips, który nie tylko pozostawił za swoimi plecami Martina Scorsese, ale do końca zagrażał trzeciemu miejscu Quentina Tarantino. Z przodu było mało porywająco, „Parasite” ponownie wygrywa bardzo pewnie, stronnictwo fanów koreańskiego hitu jest wśród naszych akademików gigantyczne, na bezpiecznym drugim miejscu Sam Mendes.

Zagłosowałbym na Bonga. Ale przy okazji uważam, że żartem jest brak nominacji dla Gerwig.

Głosuję na Bonga, choć Tarantino i jego piękny kinofilski sen o Hollywood już zawsze będzie ocieplał moje serce. Jeśli chodzi o "1917", to Deakins odwalił 3/4 roboty i powinien być wymieniony jako współreżyser. Ciekawe, że mierzą się tu Scorsese i Phillips, gdyż "Joker" tego drugiego nawet w połowie nie byłby tak dobry, gdyby nie filmy tego pierwszego.

Szkoda, że mój sen o zawstydzeniu amerykańskiego przemysłu przez bijący wszelkie statuetkowe rekordy dla Korei Parasite się nie spełni, ale Bong z matematyczną precyzją komponuje sceny, że aż chce się uderzyć głową z geniuszu.

Parasite to film skrojony idealnie na miarę. Przemyślany, dopracowany, bez scen, które uznałabym za zbyteczne. Chylę czoła przed Bongiem Joon-ho, że dostarczył moim oczom obraz, który trudno mi za cokolwiek krytykować.

Parasite nie jest idealnym filmem, ale skupienie na sytuacji, detalu i postaciach daje odczuć niezwykłą kontrolę nad projektem.

Cholernie trudny wybór, przyznałbym wszystkim ex-aequo. Postawiony pod ścianą, z bólem serca wybieram Quentina.

Ależ doskonały zestaw w tym roku! Mam rozdarte serce pomiędzy Mendesem a Bongiem, ale chyba jednak postawię na Mendesa ze względu na rozmach i porażający efekt jego reżyserii. Tarantino i Scorsese również w świetnej formie, ale ich filmom przydałoby się akurat nieco więcej reżyserskiej dyscypliny, o "Jokerze" nie wspominając.

Wszystkie nagrody powinno zdobyć Parasite

Choć nie jestem wielkim fanem "Parasite" to wyreżyserował to pierwsza klasa.

Wielka szkoda, że zabrakło pań, ale każdy z tych panów wykonał więcej niż dobrą robotę i jak dla mnie każdy mógłby być zwycięzcą. Gdyby to jednak moje serce wręczało Oscara, powędrowałby on do Tarantino.

Przy całym szacunku do „Jokera” reżyseria była tam najmniej udanym elementem. Piąte miejsce powinno przypaść Gerwig lub Baumbachowi. Scorsese w tym roku może przegrać w każdej kategorii. Sądzę, że walka rozegra się między Bongiem, a Mendesem. Stawiam na tego drugiego, bo miał do ogarnięcia większe przedsięwzięcie i wyszedł z niego zwycięsko.

Bong Joon-ho i długo, długo nic. Mam poczucie, że pozostali nominowani reżyserzy, może z wyjątkiem Todda Philipsa, nie udźwignęli w pełni tematu, jakiego się podjęli i ich filmy, choć monumentalne, są kulawe na jedną, czasem nawet na dwie nóżki. Dlatego prędzej nominowałabym takie osoby jak Gerwig czy Eggers - ta dwójka również podjęła się bardzo ambitnych projektów i wywiązała się z nich z nawiązką.

Mendes bezdyskusyjnie deklasuje konkurentów tym, jak konsekwentnie i satysfakcjonująco snuje opowieść i „podszywa” ją zapierającą dech w piersiach warstwą audiowizualną. Ale i Bongowi nie można odmówić tego, jak świetnie kontroluje swój film i wizję.

Co ten Mendes odwalił, to ja nie mogę. Reżyserski geniusz!

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

Nasz werdykt:

1. Scarlett Johansson za „Historię małżeńską”

2. Renée Zellweger za „Judy

3. Saoirse Ronan za „Małe kobietki

4. Charlize Theron za „Gorący temat

5. Cynthia Erivo za „Harriet

Odtwórz wideo

W odróżnieniu od sytuacji Melissy McCarthy sprzed roku, teraz Cynthia Ervio nie może całkowicie zwalić swojego słabego występu w głosowaniu na brak kinowej dystrybucji jej filmu – ci którzy go widzieli i tak ją umieszczali gremialnie na końcu. Nasi głosujący nie mieli wątpliwości, że Scarlett Johansson odpowiada za najlepszą żeńską kreację roku, Amerykanka o szwedzkich korzeniach wygrała z miażdżącą przewagą. Do końca toczyła się walka o drugie miejsce między Zellweger i Ronan, ale ostatecznie biograficzna kreacja okazała się mieć większe wsparcie.

Mimo faktu, że brak Oscara dla Scarlett budzi we mnie minę wkurzenia, to jednak Renee z dystyngowanie typowego bio-picu samodzielnie tworzy zniuansowany portret ludzkiego zniszczenia, odebranych szans i przede wszystkim człowieczej potrzeby zrozumienia.

Nie jestem szczególnym fanem środków, na które zdecydowała się Zellweger - nie widziałem w niej ani Garland znanej z wywiadów czy występów scenicznych, ani nawet jakiejś szczególnie interesującej interpretacji tej postaci. Niestety wszystko wskazuje na to, że to właśnie Renée wyjedzie z Oscarem. Sam zagłosowałbym na Ronan.

Renée wróciła na ekrany w wielkim stylu, a jej kreacja jest w zasadzie jedynym powodem do obejrzenia tej schematycznej i nieporywającej produkcji.

Scarlett pozamiatała w tym roku, ekranowo tak przyćmiła Adama Drivera, że nie mógłbym mu prywatnie dać równorzędnej nagrody. Pokaz ekspresji i subtelności w jednym. Ja mówię BIS.

Jestem chyba wyjątkiem, ale w tej kategorii żadna z ról nie poruszyła mnie w 100%. Czuję niedosyt.

Scarlett lub Saoirse, małe kobietki, wielkie role.

Świetna Zellweger w bardzo nie-świetnym filmie, choć hype wokół tej roli chyba zepsuł mi jej odbiór, bo aż tak wspaniale nie było. Szkoda Scarlett Johansson, która w lata dwudzieste wkroczy jako królowa kina rozrywkowego z ambicjami artystycznymi. Charlize Theron po raz kolejny dostarcza rolę na miarę umiejętności i naturalnej charyzmy, Saoirse Ronan odtwarza znów tę samą kreację, a ja nie mogę przestać płakać po Florence Pugh w "Midsommar".

Zwycięstwo Zellweger wydaje się przesądzone. Choć zagrała bardzo dobrze, wyżej cenię kreacje Ronan, a zwłaszcza Johansson. W zestawie brakuje wspaniałych aktorek z „Portretu kobiety w ogniu”.

Nie zrozumcie mnie źle — uważam rolę Zellweger za całkiem przekonującą, ale (podobnie jak rola Jackie w wykonaniu Natalie Portman) jest w moich oczach przegrana ze względu na przyjętą metodę: próby skopiowania manieryzmów i odtworzenia wyglądu, które być może oszałamiają warsztatowo, ale są dalekie od ekranowej tzw. prawdy, którą może lepiej byłoby nazwać istotą rzeczy. Dużo bardziej cenię (nie wierzę, że to mówię, bo nie lubię jej aktorstwa) rolę Scarlett Johansson, która jest tu bardzo zwyczajna, nawet (w porównaniu do roli Drivera) wycofana, ale emocjonalnie mi bliska. Wolałabym z kolei, żeby Saoirse Ronan dostała Oscara za „Lady Bird”, ale uważam, że tak czy inaczej zasługuje na wszelkie laury, prezentując sobą coś zupełnie odmiennego od upupionej ostatnimi laty Metody, którą zdaje się promować Akademia.

Nie jestem fanem roli Zellweger i w zasadzie ucieszyło by mnie zwycięstwo każdej innej aktorki z nominowanych.

Oscar dla Zellweger jest pewnie formalnością. Ja zupełnie niespodziewanie sercem będę z Saoirse Ronan, ale tylko dlatego, że skandalicznie pominięto Lupitę Nyong'o za podwójną rolę w "To my".

Saorise Ronan: za dojrzałość interpretacji i świadomość - nie tylko pracy aktorskiej, lecz również świadomość bycia kobietą. Za wiarygodny portret kiełkującego feminizmu.

Scarlett połamała mi serduszko...

To był bez wątpienia aktorski rok Scarlett Johansson, która dzięki swoim ogromnym pokładom empatii nie tylko realistycznie buduje swoje postacie, ale również ożywia cały filmowy świat. Niestety zabrakło wśród nominowanych najbardziej spektakularnej kreacji 2019 roku, czyli Lupity Nyong'o za podwójną rolę w To my.

Z tego zestawienia Renée jest bezkonkurencyjna. Jej Judy to postać tragiczna, ale z błyskotliwym humorem. Pełna emocji twarz pozwoliła nawet zapomnieć o wszystkich operacjach, które poza ekranem sprawiają, że trudno mi uwierzyć, że w ogóle potrafi się jeszcze uśmiechnąć.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy

Nasz werdykt:

1. Joaquin Phoenix za „Jokera”

2. Adam Driver za „Historię małżeńską

3. Antonio Banderas za „Ból i blask

4. Leonardo DiCaprio za „Pewnego razu… w Hollywood

5. Jonathan Pryce za „Dwóch papieży

Odtwórz wideo

Po zeszłorocznej zaskakującej wygranej Viggo Mortensena, w tym roku nasza Akademia postanowiła się nie wyłamywać z konsensusu i nagrodzić kreację Joaquina Phoenixa. Tym samym Adam Driver musi obejść się smakiem, a „Historia małżeńska” nie skończy wieczoru z aktorskim hat trickiem. Zaskakujące jest to, że Antonio Banderas wypadał lepiej od Adama Drivera, póki w stawce pozostawał Phoenix, lecz prawie wszyscy głosujący na „Jokera” na drugim miejscu umieścili wielkiego kierowcę.

Wszyscy nominowani reprezentują w tym roku znakomity poziom. Jak dla mnie, Antonio Banderas najbardziej chwyta za serce i zapada w pamięć.

Bardzo solidnie obsadzona kategoria, chociaż osobiście wymieniłbym DiCaprio na Paula Waltera Hausera za fantastyczny pierwszy plan w "Richardzie Jewellu". Gdyby to ode mnie zależało, dałbym Oscara Banderasowi. Ale statuetkę z całą pewnością odbierze Phoenix. Też fajnie.

Rozumiem zachwyty na Phoenixem, ale tylko Adam. Dajcie temu chłopu Oscara, to mu się należy jak psu buda.

Trudny wybór, bo i Driver, i Phoenix zachwycili mnie na różne sposoby, ale to jednak kreacja tego drugiego ma szansę na stałe zapisać się w kanonie kinematografii. I, co ważniejsze, w mojej pamięci.

Za Joaquinem Phoenixem stoją wszystkie powody, dla których zasłużył sobie na Oscara - to jednocześnie fantastycznie zagrana rola, w której dał się pochłonąć całkowicie. Rola zarówna bardzo zniuansowana, ekspresyjna i fizycznie wyczerpująca. No i Phoenix, jako najlepszy aktor swojego pokolenia i w końcu zasłużył sobie na swoją pierwszą statuetkę.

Adam Driver w przeciwieństwie do konkurencji miał do zagrania postać dużo bardziej zwyczajną, co wcale nie czyni jego roli łatwiejszej. Driver włożył do swojej kreacji niesamowicie dużo serca, tworząc z tego w 100% wiarygodną postać. Fantastycznie operuje najróżniejszymi emocjami, często bardzo subtelnymi, których wielu utalentowanych, starszych aktorów nie byłaby w stanie zagrać.

Leonardo DiCaprio wykreował postać bardzo nietypową dla filmografii Tarantino. Rick Dalton tylko na scenie udaje twardziela, podczas gdy prywatnie jest bardzo nieśmiały, zakompleksiony i wrażliwy. Pewnego razu w... Hollywood to film w filmie, przez co DiCaprio musiał zagrać jednocześnie Ricka Daltona, oraz postacie które Dalton gra. W zależności od sytuacji potrafi być niesamowicie charyzmatyczny, zabawny, jak i autentycznie rozczulający.

Jonathan Pryce był po prostu Papieżem Franciszkiem w "Dwóch papieżach", a Antonio Banderas zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, jako że do tej pory nie kojarzyłem go z takich niesamowicie subtelnych kreacji. Adam Driver dał niesamowity popis swoich aktorskich umiejętności, ale Joaquin Phoenix stworzył jeszcze bardziej widowiskową i przejmującą kreację, i to on w tym roku najbardziej zasługuje na Oscara.

Dobrze, że Joaquin Phoenix dostanie w końcu Oscara. Szkoda, że w takim roku, w którym nominacje dostali Antonio Banderas i Jonathan Pryce, którzy zagrali najlepsze role w tej kategorii. Szczególnie Banderas jest wyśmienity w swojej niezwykle subtelnej, zagranej na niskim rejestrze roli, dzięki której nawet słabsze fragmenty nowego Almodovara wypadają doskonale.

Nie oszukujmy się, to będzie nagroda za całokształt twórczości dla Phoenixa, nie ujmując samej roli, która rzeczywiście jest najwybitniejsza, a reszta nie pozostaje daleko w tyle. W słabszym rozdaniu dałbym DiCaprio, zasłużył jak nigdy wcześniej!

Z całych sił kibicuję Adamowi Driverowi, choć podejrzewam, że statuetka powędruje w ręce Phoenixa. Paul Walter Hauser ("Richard Jewell") powinien zastąpić Pryce'a.

Wyjątkowo dobry rok: gdyby nie Phoenix, wygrałby ktoś z dwójki Banderas-Driver. Wygrana Joaquina jest oczywista, ale cieszę się, że Antonio wrócił do najwyższej ligi po kilku latach tułaczki na obrzeżach kina.

W tym roku bardziej niż Phoenixową tańcową wygibanką ludzie powinni przejąć się rolą mniejszą, ale skutecznie przenoszącą w międzyludzką tragedię żyćka. Phoenix to wielkie nazwisko, Driver dopiero aktorsko dojrzewa, a Oscar po drodze to najlepsze zwieńczenie mozolnie budowanej przez ostatnie lata drogi.

Nagroda dla aktora spoza Hollywood byłaby wspaniałym wyróżnieniem dla różnorodności światowego kina.

Stawiam na Phoenixa, gdyż jego nagroda w parze z Jokerem jako najlepszym filmem pięknie podbudowałaby istotę aktora w produkcjach nastawionych na człowieka, w świecie, który "niby" jest tak odległy od realności.

Sercem jestem przy Antonio Banderasie. Żadna inna rola w tym sezonie nie była tak magnetyczna i zachwycająca!

Podejrzewam, że w tym roku nikt nie ma szans w starciu z Phoenixem, który wręcz scalił się z postacią Jokera. Nie grał go, był nim każdym mięśniem i kawałkiem skóry. Ale trochę przekornie ode mnie laur dostaje Antonio Banderas, który w "Bólu i blasku" zagrał rolę życia. Niesamowicie wyciszona, dyskretna, wiarygodna gra aktorska. Czułam, jakbym oglądała dokument biograficzny, a nie film fabularny. Ogromny szacunek.

Joaquin Phoenix za fenomenalny popis gry "metodą", za niemal mordercze poświęcenie dla roli, za niebezpieczne balansowanie na granicy prawdy i fikcji.

Joaquin Phoenix jest wielkim aktorem, ale czy powinien dostać Oscara akurat za tę wystudiowaną kreację. Może lepiej jednak postawić na weterana Banderasa, który jak zwykle w filmach Almodóvara błyszczy, ale jednocześnie jest dużo bardziej zniuansowany niż Amerykanin.

Dałbym Oscara zbiorowego. Dawno nie było tak równego wyścigu. Najbardziej żal mi Banderasa, druga taka rola może mu się już nie trafić. Z pojedynku Driver Vs. Phoenix, głosuje na.... DiCaprio. Dawno już Leo, nie był tak ludzki. Takich scen jak ta w przyczepie jeszcze u niego nie widziałem, z kolei Phoenix się powtarza, a Driver ma większy potencjał (trudno w to uwierzyć, ale tak jest).

Najlepszy film

Nasz werdykt:

1. „Parasite”

2. „Historia małżeńska”

3.  „Pewnego razu… w Hollywood”

4. „1917”

5. „Joker”

6. „Irlandczyk”

7. „Jojo Rabbit”

8. „Le Mans ’66”

9. „Małe kobietki”

Odtwórz wideo

Po bardzo emocjonującej walce, „Parasite” kończy wieczór z kompletem sześciu zwycięstw – gratulujemy arcydziełu Bonga Joon-ho i mamy nadzieję, że przełamie on już jutro czarną oscarową passę naszych nagrodzonych (w poprzednich edycjach „Nić widmo” i „Roma”). Do końca walki o zwycięstwo nie odpuszczała „Historia małżeńska”, która triumfu w tej kategorii była dużo bliżej niż przy scenariuszu. Po raz kolejny dał o sobie znać brak miłości naszych akademików do „Małych kobietek”, druga produkcja Grety Gerwig jest jedynym filmem wśród nominowanej dziewiątki, który nie został przez nikogo umieszczony na pierwszym miejscu. 

"Joker" to nie tylko wybitny film, który wychodząc od komiksowej inspiracji mówi o bardzo poważnych tematach. To film, który tworzy historię - "Złoty lew" w Wenecji i ponad miliard dolarów wpływów to prawdziwy wyczyn.

Kino czystego doznania, "telepanka". Balans między aż mistycznymi chwilami wyciszenia i eksplozjami akcji to czysty geniusz

1917 poza konkurencją. To nie film, a przeżycie.

Drugi rok z rzędu podjęto ekscentryczną - jak na Oscary - decyzję, żeby do najważniejszej nagrody nominować zagranicznego faworyta do statuetki w kategorii nieanglojęzycznej (poprzednią taką sytuację mieliśmy w 2012 roku przy okazji "Miłości" Hanekego). I znów ten nieamerykański film nagrody nie dostanie, choć jest najlepszym z całej stawki. Nie obraziłbym się, gdyby zamiast "Parasite'a" główną nagrodę dostały "Małe kobietki" lub "Historia małżeńska", ale to też się nie wydarzy.

Powiedzmy sobie szczerze, jeśli wygra którykolwiek z tych obrazów, poza "Jojo Rabbit", to będzie wybór do obronienia przez Akademię Filmową. Dla mnie to pojedynek "Parasite" i "Irlandczyka", dwóch zupełnie różnych, ale jednocześnie satysfakcjonujących na podobnym poziomie filmów. Wybieram "Parasite, bo nie widziałem dawno tak niesamowicie złożonej filmowej konstrukcji, która w żadnym elemencie się nie rozpada - to film pozbawiony słabości, zabawny, smutny, inspirujący i wzruszający jednocześnie. Coś wielkiego!

„Parasite” to mój ideał filmowy – perfekcyjna i świeża strona formalna, jak i zaskakująca warstwa fabularna. Zachwyty nie kończą się przy kolejnych seansach. Ja jeszcze nie wyszłam z tego domu. 🙂

Szalenie bym chciał, by wygrał Joker. Nie dlatego, że to jakiś boski piorun z bezchmurnego nieba, a dlatego, że byłyby to najciekawszy i najodważniejszy wybór od dawna. Nobilitujący dzieło będące zdecydowanie ponad schematami konwencji "superhero".

Rzadko zdarza się, by faworyt tej kategorii był zarazem moim ulubionym filmem ze stawki, ale tym razem tak właśnie jest. Obraz Mendesa zachwycił mnie pod każdym względem i czuję, że na dwóch seansach się nie skończy. Perełka!

"Historia małżeńska" oczarowała mnie niezwykłą świadomością formy. Dzięki aktorstwu, zdjęciom i montażowi Baumbach zrobił z małego, kameralnego kina rzecz unikatową, wciągającą emocjonalnie, tętniącą sensami poprzez kompozycje kadru i fantastyczne zestawianie ze sobą ujęć. To zdecydowanie "mój" film roku. Jednak podczas nocy oscarowej będę równie gorąco kibicował numerowi dwa, czyli "Parasite'owi", bo to obraz, który może zmienić historię jako pierwsza nieanglojęzyczna produkcja ze statuetką za najlepszy film. Zdecydowanie nie kibicuję "1917", które chociaż jest świetne technicznie to jako film wojenny jest wtórne, a wręcz wsteczne.

Strasznie ciężki wybór w tym roku, bo poziom filmów jest bardzo wyrównany. Aż cztery filmy brałam pod uwagę w walce o pierwsze miejsce: Pewnego razu, 1917, Parasite i Jokera. Ale serce podpowiedziało mi, że Tarantino. Kiedy weszłam do świata tego filmu, nie chciałam z niego w ogóle wychodzić!

Na fenomen Jokera złożyło się wiele czynników - fenomenalna rola Joaquina Phoenixa, kultowy status wokół tytułowego złoczyńcy, kontrowersje, ale też w dużej mierze to jak świetny to jest film, odnoszący się do jak wielu dziedzin kulturowych i problemów społecznych. To jednocześnie hołd dla twórczości Martina Scorsese, dekonstrukcja mitu o superbohaterach, dramat egzystencjalny i film gatunkowy, osadzony w historycznych realiach, ale odnoszący się do obecnej sytuacji społecznej.

1917 przypomniało nam, jakie jest zadanie wysokobudżetowego filmu - pokazać widowisko wykorzystujące w pełni potencjał kina, otrzeć granicę między fikcją a rzeczywistością, wciągnąć nas w swój świat. Dawno wojna na ekranie nie wyglądała tak wiarygodnie i budziła tak intensywne emocje. Jednocześnie to nie tylko świetne widowisko kinowe, ale także bardzo dojrzały, subtelny, przejmujący komentarz nad wartością ludzkiego życia i obraz piekła wojny, obdarty z jakiegokolwiek patosu, czy patriotyzmu.

Jojo Rabbit najlepiej pokazał, że dramat najlepiej wybrzmiewa, kiedy zestawi się go z komedią, jednocześnie przypomniał o potędze dziecięcej wyobraźni. Film Taiki Waititiego działa świetnie zarówno jako inteligentna parodia III Rzeszy, oraz historia coming of age w której tytułowy Jojo powoli definiuje swoją tożsamość, poglądy i konfrontuje z rzeczywistością.

Parasite wygrywa w moim personalnym rankingu, bo traktuję go, jak zwierciadło. Przyglądając się mu, można odnaleźć piękne i szkaradne elementy. Wszystko zależy od tego, ile jesteśmy tak naprawdę gotowi dostrzec. Le Mans i Małe kobietki nie widziałam

Serce wychowane na Scorsese podpowiada głosuj na Irlandczyka (albo na Jojo Rabbit), ja jednak idę za głosem Złotej Palmy i wybieram Parasite. Chociaż raz hasło reklamowe: ,,najśmieszniejszy zdobywca Złotej Palmy, od czasu Pulp Fiction", jest prawdziwe.

To był bardzo dobry rok, ale moim numerem jeden - nie tylko wśród nominowanych do Oscara w tej kategorii - jest zdecydowanie "Historia małżeńska". Film Baumbacha jest niemalże bezbłędnie napisany, pozbawiony fałszywych nut, a reżyser w pełni wykorzystuje potencjał każdego aktora, nawet tego, który pojawia się na ekranie tylko na moment.

W tym roku stawka jest niezwykle wysoka. W zasadzie mógłby wygrać każdy film poza przesłodzonym małpowaniem Grety Gerwig i jeszcze bardziej zgryźliwymi tetrykami Scorsesego.

Wiele osób mówi, że to najmocniejszy zestaw od lat. Ja bym raczej powiedział, że jest wyjątkowo równy. Brak w tym roku średniaków pokroju „Czasu mroku” czy klap w rodzaju „Narodzin gwiazdy”, ale nie ma też dzieł tej klasy, co „Roma”, „Nić widmo” lub „Manchester by the Sea”. Najwyżej z tej dziewiątki cenię dwie produkcje Netflixa: „Irlandczyka” i „Historię małżeńską”. Ucieszyłby mnie również coraz bardziej prawdopodobny, historyczny triumf „Parasite”. Na dole mojej listy znalazły się z kolei „Joker” i „Pewnego razu... w Hollywood”, czyli obrazy w moich oczach nie całkiem udane, ale ambitne i w wielu aspektach spełnione, oraz „Le Mans '66”, który jako jedyny w tym roku kwalifikuje się do określenia mianem, skądinąd solidnego, oscar-baitu. W środkowej trójce filmy, które lubię, choć dostrzegam w nich pewne bolączki, a więc „Małe kobietki”, „Jojo Rabbit” i „1917”. Wybór tego ostatniego, który od rozdania Złotych Globów jest faworytem, będzie dla mnie na pewno bardziej zadowalający niż werdykty w tej kategorii z dwóch ostatnich lat.

Bardzo dobry rok, który może nieoczekiwanie zakończyć się wielkim triumfem kinematografii z Azji. „Parasite” ze wszech miar na to zasłużył, ale wręczenie głównej nagrody bardziej konserwatywnemu w treści i wspierającemu klasyczny hollywoodzki storytelling „1917” nie będzie wcale tragedią.

Duże i rozrywkowe są filmy w tym roku. Największą wartością Oscarów w poprzednich latach było to, że niektóre nominacje mogły przyciągać widzów na coś, czego normalnie by nie zobaczyli - Brooklyn, Moonlight czy Nić widmo. W tym roku żadna produkcja nie potrzebowała nominacji, by na siebie zarobić.

Zapluty, umęczony Adam Driver i emocjonalnie rozdzierająca Scarlett Johannson to moi ulubieńcy tego sezonu oscarowego. Niestety pewnie wygra "Joker", bo życie jest niesprawiedliwe.

Nie mam wątpliwości, że najlepszym filmem z tegorocznej stawki jest „Parasite”, który zaspokaja kinomana_kę na wielu poziomach: czystej przyjemności z obcowania z gatunkami, nienachalną i trafną metaforyką, warsztatową maestrią i społecznym zacięciem. O ile mam dużo wątpliwości co do innych filmów, okrzykniętych w tym roku mianem wybitnych, przełomowych i arcydzielnych, o tyle nie mam wątpliwości, że Joon-ho Bong, w porównaniu do innych twórców_czyń na te wszystkie komplementy zasłużył.

Serce krzyczy "Pewnego razu w Hollywood" i "Historia małżeńska", rozum podpowiada "Parasite" i "1917". Byle nie "Joker" ani "Irlandczyk", dwa największe rozczarowania 2019 roku.

"Parasite" zachwycił mnie jako dzieło kompletne: fabularnie i realizacyjnie. Ale "1917" to było przeżycie, które przeszyło mnie na wskroś i na pewno nie obrażę się, jeśli to film Mendesa zwycięży w tej kategorii, a Bong zaliczy (bezdyskusyjny!) triumf w kategorii nieanglojęzycznej.

PARASITE i długo długo nic.

"Parasite", reż. Bong Joon-ho - za wybitny warsztat techniczny, mistrzowską zabawę gatunkami, dekonstrukcje medium filmu na poziomie meta. Choć ładunek walki klas nie był tak wyraźny, jak w poprzednich dziełach koreańskiego reżysera, "Parasite" jest kinem, którego bardzo potrzeba w światowym mainstreamie. Z ogromną lekkością zwraca uwagę na nierówności społeczne i problemy współczesnego świata, a swoją dostępnością jest w stanie dotrzeć nawet do najbardziej zatwardziałych serc. "Parasite" wraca wiarę w to, że kino wciąż może mieć moc opiniotwórczą, może kreować światopogląd i skutecznie wpływać na rzeczywistość.

Nie widziałem "Le Mans" i "Małych kobietek", ale musi to być naprawdę mocna kategoria, jeśli film Quentina Tarantino wydaje się w tym przypadku najsłabszym ogniwem. Cztery rewelacyjne obrazy ("1917", "Parasite", "Historia małżeńska" i "Irlandczyk"), każdy z nominowanych zapisze się w zbiorowej świadomości z takiego czy innego powodu.

W tym roku poziom nominowanych filmów jest tak wysoki, że jakikolwiek by nie wygrał (no, może oprócz "Małych kobietek" i "Le Mans '66") nie byłoby wstydu. Choć mnie najbardziej by ucieszyła statuetka dla filmu Tarantino.

Główna kategoria wydaje się bardziej wyrównana, niż w poprzednich latach. Moje serce od pierwszego seansu skradł obsypany nagrodami "Parasite", choć tuż za nim kroczy "Historia małżeńska" - film bardzo emocjonalny, choć pozbawiony nadmiernej egzaltacji. Dalej wspaniała "Szeregowiec Ryan" spotykający "Dunkierkę" wyprzedzający wspaniałego, choć delikatnie grającego za bardzo na poboczne wątki Quentina Tarantino. Jeśli jednak nawet o przedostanim w klasyfikacji "Jojo Rabbit" mogę powiedzieć, że naprawdę mi się podobał, to właściwie żaden ostateczny zwycięzca chyba mnie w tym roku nie zawiedzie.

W najlepiej skomponowanej liście nominacji od lat najbardziej wybija się chyba zróżnicowanie - zarówno gatunkowe jak i w podejściu do filmowej materii. W związku z tym głupio mi trochę, że największe znaczenie miała dla mnie Historia Małżeńska; film skrajnie kameralny i konwencjonalny, który bardziej niż redefinicją gatunkowych ram woli postawić na szczerą, autentyczną uniwersalność. Ale kocham i ściskam.

Mimo iż jestem przekonany, że nagroda powędruje do 1917, moim faworytem jest Le Mans. Chociaż pozornie są to zupełnie różne filmy widze w nim dokładnie to, co kilka lat temu w Manchester by the Sea, bardzo prostą fabułę, która za sprawą niesamowitego ładunku dramatycznego między bohaterami wyrasta na kino wielkie i nieszablonowe. Żałuję, że nie mogę z czystym sumieniem przyznać nagrody głównej Tarantino, w którego kinie jestem zakochany od lat, ale w tym roku po prostu byli lepsi.

Pierwszy raz odkąd aktywnie śledzę Oscary, w głównej kategorii znajdują się same co najmniej dobre filmy. Nadal brakuje takich tytułów jak "To my", "Midsommar", "Lighthouse", czy "Nieoszlifowane diamenty", ale Akademia obrała niewątpliwie dobry kierunek. Ja w tym roku trzymam kciuki za Tarantino.

Był to niezwykle ciekawy rok pod względem czysto filmowym. Największe nazwiska typu Scorsese czy Tarantino przeplatały się z twarzami świeżymi i mocno oryginalnymi jak Waititi czy Bong. Tym razem doświadczenie wygrywa z szaloną młodością, ale następna X muza nie musi bać się o swoją przyszłość.

Trzymam kciuki by to był ten rok kiedy wygra kino nieanglojęzyczne, również dlatego, ze Parasite to po prostu najlepszy film ze stawki

Pośród starszych panów poklepujących się po plecach i wspominających jak to kiedyś było, jest jedna koreańska perła, która skupia się na tu i teraz. Atrakcyjną formę filmową i precyzyjny scenariusz wykorzystuje, aby przywrócić widzom ostrość widzenia i wskazuje, gdzie naprawdę powinniśmy patrzeć, żeby wreszcie zrozumieć, że nadzieja jest największym z pasożytów.

Tegoroczne Oscary nie wzbudzają we mnie zbyt dużych emocji. Żaden z tytułów nie powalił mnie na kolana, ale jeśli musiałabym wybrać, to stawiam na "Parasite" – zawsze to dobrze zrealizowany film ze spoko twistem (aczkolwiek koreańskie kino widziało o wiele lepsze). Plus za komentarz społeczny.