Chleba i igrzysk – recenzja filmu „Noc królów” – NH/AFF

Więzienie to miejsce od zawsze fascynujące wszelkich filmowców. Rządząca się własnymi zasadami, odcięta od reszty świata kraina, stanowiąca w założeniach swoisty czyściec, w wielu dziełach na przestrzeni lat przybierała różne formy. Można było w nim znaleźć porozumienie i elementarny humanizm, jak w „Pocałunku kobiety pająka”, przyjaźń w „Skazanych na Shawshank”, piekło na Ziemi w „Midnight Express”, wszechogarniającą beznadzieję w „Carandiru” etc. Iworyjczyk Philippe Lacôte postanowił połączyć znane kody więziennego kina, ze wspomnieniami własnymi i swojej osadzonej za działalność polityczną matki, a to wszystko przykryć gęstym sosem ludowych wierzeń. Efektem czego dostaliśmy „Noc królów”, niezwykle smaczne i pożywne danie, które zapewne w kwietniu będzie walczyć o drugiego dla Wybrzeża Kości Słoniowej Oscara.

Philippe Lacôte jest prawdopodobnie najbardziej uznanym na świecie twórcą jakiego wydało z siebie Wybrzeże Kości Słoniowej. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie jest to duże osiągnięcie, gdy twoja ojczyzna w historii wysłała jeden nie-twój film na Oscary i to w reżyserii Francuza Jeana-Jacques’a Annauda. Sam Lacôte pochodził z zaangażowanej politycznie rodziny, na tyle dobrze sytuowanej, że zaraz po skończeniu liceum wyjechał na studia językowe do Francji, gdzie następnie podjął pracę w radiu, relacjonując dla rodaków upadek muru berlińskiego. Ze stanowiska dziennikarskiego przeszedł na pozycję reżysera radiowego, a następnie kinooperatora i programera. Ukoronowaniem jego pędu do świata filmu staje się udział w festiwalu w Rotterdamie jego krótkometrażowego debiutu Le Passeur, w głównej roli wystąpił tam Denis Lavant, który pojawia się też w Nocy królów. W kolejnych latach Lacôte zajmuje się głównie kinem dokumentalnym, wraca także w tym celu do ojczyzny, a za szkołę filmową służy mu praca w paryskim hotelu Atria, ulubionym miejscu spotkań afrykańskich reżyserów. Poznaje się tam prywatnie m.in. z Rithym Panhem, Souleymanem Cissé, czy Abderrahmanem Sissako.

Świat słyszy o nim w 2014 roku, gdy w sekcji Un Certain Regard canneńskiego festiwalu premieruje jego debiut pełnometrażowy Run, jako pierwszy film z WKS znajdując się w oficjalnej selekcji tego festiwalu. W Run pojawiły się elementy, które powrócą w Nocy królów, znów mamy głównego bohatera, który chociaż nie jest kryształowy to zostaje wciągnięty w sytuację, która go przerasta. Tam chodziło o zamach stanu, w Nocy królów jest to z kolei desperacka walka Czarnobrodego o utrzymanie władzy nad innymi więźniami pomimo słabnącego zdrowia.

Gangster chcąc utrzymać w ryzach innych osadzonych sięga po broń ostateczną – chleb i igrzyska. Okoliczności są ku temu wielce sprzyjające: niedługo na niebie pojawić ma się tzw. „czerwony księżyc” i nadejdzie noc, która ma wyjątkowo sprzyjać rytuałowi. Magii, która ma ujawniać się dzięki opowieściom, wszak nawet dawne słowa i czyny ożywają, wypowiadane nawet po wiekach. Opowiadaczem zostaje wybrany świeżo osadzony drobny, zarówno posturą, jak i skalą przewin, złodziejaszek. Jego historia rozpoczyna się jako najzwyklejsza autobiografia, szybko jednak opowieść eskaluje najpierw do życiorysu legendarnego bandyty Zamy Kinga, by ostatecznie zawierać w sobie pojedynek magów na sawannie uwzględniający latanie na orle i ujeżdżanie słonia. 

Nie jest to jednak zwykły monolog, publika, rozochocona otrzymanym od Czarnobrodego posiłkiem, żywiołowo reaguje na narracje, tańczy, wznosi okrzyki, wskazuje na pożądany kierunek rozwoju opowieści, stanowi tu pewien odpowiednik greckiego chóru. To zresztą nie jedyny mistyczny element teoretycznie realistycznego świata więzienia, bohater regularnie nawiedzany jest przez tajemniczego białego granego przez Denisa Lavanta. Ten, niczym szekspirowska wiedźma, czy inny Wernyhora przewiduje protagoniście straszną przyszłość i przypomina mu, by nigdy nie kończył opowieści. 

Noc królów stanowi bardzo ciekawy przykład udanego mariażu kultur i tradycji. Łączy się tu zarówno popkultura z szamanizmem, ale także hollywoodzkie klisze z kinem bardzo artystycznym, czy nieco zbyt sterylne komputerowe efekty magicznej bitwy z ograniczonością i brudem więziennej celi. To postmodernistyczna mieszanka, dziecko ery Internetu i łatwej komunikacji i dowód na to, że Lacôte stanowi aktualnie jeden z najciekawszych filmowych głosów na świecie. Nie przez jakiś wybitny talent, czy kreatywność – na tym festiwalu są co najmniej dwa afrykańskie debiuty zarówno technicznie, jak i artystycznie bijące Noc królów na głowę, czyli To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie z Lesotho i Ojciec Nafi z Senegalu. Podczas gdy tamte stanowią jednak dość głęboki arthouse i raczej nie mają racji bytu poza festiwalami i wąskimi kręgami kinofilów, Lacôte tworzy kino uniwersalne, które może zostać docenione niezależnie od poziomu filmowej erudycji, cierpliwości czy przyzwyczajeń widza.

Reżyser, jak sam mówi, przykłada wielką wagę do historii, każdy dzień rozpoczyna od przeglądu prasy i internetu, by sprawdzić jakie historie ekscytują ludzi. W podobny sposób powstać miał pomysł na Noc królów, kiedy o 3 w nocy w barze w Abidżanie spotkał swojego przyjaciela z dzieciństwa, który właśnie świętował wyjście z więzienia. Opowieści mężczyzny przywiodły twórcy na myśl własne wspomnienia z odwiedzin u osadzonej matki i jej przyjaciół, a proces przekuwania tego wszystkiego w scenariusz dodatkowo uzupełniły godziny spędzone na poszukiwaniu więziennych filmików i rozmów z penitariuszami na Youtube. „Bez internetu nic bym nie napisał” mówi Lacôte w rozmowie z Institut français.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Noc królów

Tytuł oryginalny: „La nuit des rois”

Rok: 2020

Gatunek: baśniowy, więzienny

Kraj produkcji: Wybrzeże Kości Słoniowej / Francja

Reżyseria: Philippe Lacôte

Występują: Bakary Koné, Steve Tientcheu, Denis Lavant i inni

Dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

Ocena: 3,5/5