Dawno temu w 2019 roku – recenzja filmu „Nigdy, rzadko, czasem, zawsze” – Berlinale 2020

Eliza Hittman to jedno ze złotych dzieci festiwalu w Sundance. Tam zdobyła pierwsze laury, tamtejsze stypendium pozwoliło jej zrealizować pełnometrażowy debiut. Tam też jej wszystkie dotychczasowe filmy miały swoje światowe premiery. Przy okazji swojej trzeciej fabuły wypływa wreszcie na szersze wody – to wszystko dzięki zaproszeniu do konkursu głównego 70. Berlinale. Czy Never Rarely Sometimes Always stanowi przełom w jej twórczości?

Amerykański film, jeden z dwóch w tegorocznym konkursie, przenosi nas do prowincjonalnego miasteczka w Pensylwanii. Mieszka tam Autumn, znudzona siedemnastolatka, której życie upływa na oglądaniu Netflixa, graniu na gitarze i pracy w miejscowym supermarkecie. Monotonię codzienności przerywa przerażające odkrycie – dziewczyna jest w ciąży. A bardzo nie chce zostać w tym wieku matką. W trakcie trwania filmu będziemy świadkami jej zmagań z tą sytuacją, wizyt w miejscowej placówce ginekologicznej, prób chałupniczego wywołania poronienia, wreszcie podróży wspólnie z kuzynką do Nowego Jorku, by tam poddać się zabiegowi w klinice Planned Parenthood.

Przesłaniem, jakie widzowie mają wynieść z seansu jest to, że to nienormalne, że w 2020 roku aborcja wciąż jest tak kontrowersyjną sprawą i jest aktywnie utrudniana kobietom na nią zdecydowanym. Tak więc starsza kobieta u wiejskiego ginekologa zmusza bohaterkę do seansu filmu „edukacyjnego” o straszliwości aborcji na VHSie z lat 80., a tamtejsza lekarka do słuchania dźwięków bijącego serca dziecka. Mamy także obecny obligatoryjny protest kościelny przed kliniką aborcyjną, z obrazami Matki Boskiej i głośno skandującym duchownym w sutannie. Temu przesłaniu służy także strona wizualna filmu. Przepiękne zdjęcia stworzone przez prawdopodobnie najlepszą aktualnie operatorkę na świecie – Hélène Louvart (Pina, Niewidoczne życie sióstr Gusmão, Szczęśliwy Lazzaro), zostały wykonane na taśmie z bardzo dużym ziarnem. Sprawia to, że film wygląda jak produkcja z lat 80. lub 90. To w połączeniu z małą ilością elektroniki na pierwszym planie, ogólnym zacofaniem infrastrukturalnym amerykańskiej prowincji, a także sceną otwierającego film szkolnego występu talentów, wyglądającego pod względem doboru strojów i muzyki jak odbywający się gdzieś pomiędzy Beatlesami i Grease, sprawia, że widz wielokrotnie łapie się na zdziwieniu, kiedy na ekranie pojawia się coś współczesnego, albo przypomina nam się, że bohaterka urodziła się w 2002 roku.

Eliza Hittman rozpoznawalność na świecie zdobyła w 2017 roku za sprawą Beach Rats, które zostało nagrodzone w Sundance (a gdzieżby indziej) za reżyserię oraz wygrało konkurs AleKino+ na American Film Festival. Film ten poruszał bardzo ciekawe i ważne tematy – tożsamość seksualną, prostytucję, ogólne zagubienie wchodzenia w dorosłość. Niestety w tym wszystkim miał niewiele ciekawego ani odkrywczego do powiedzenia, kolportował banały, podejmował czasami niezrozumiałe decyzje scenariuszowe i najzwyczajniej w świecie nużył. I przykro, że Never Rarely Sometimes Always jest dokładnie taki sam.

Nie zrozumcie mnie źle, zgadzam się w pełni ze stawianą przez Hittman tezą, że w drugiej dekadzie XXI wieku wstydem jest panująca atmosfera wokół aborcji, napiętnowanie kobiet jej dokonujących i przepełnienie Internetu poradnikami jak wywołać poronienie – bo nastolatki nie mają możliwości otrzymania profesjonalnej pomocy. Uważam jednak, że powinniśmy oczekiwać od kina więcej niż tylko słusznej tezy i ładnej formy. Wszystkie pracownice Planned Parenthood w tym filmie można by podsumować słowami Jamesa Franco z filmu Spring Breakers: „An Angel if there ever was one on this Earth”. Wszystkie napotkane są miłe, profesjonalne, wyrozumiałe i wspierające, niczym pastorzy w antyaborcyjnej propagandzie pokroju Nieplanowanego. Na domiar złego, Hittman z jakiegoś powodu uznaje, że główna bohaterka musi mieć więcej przyczynek do aborcji niż tylko jej wola, więc w jednym dialogu dowiadujemy się, że jest bita i gwałcona przez swojego partnera. Wątek ten w filmie ani wcześniej, ani później już się nie pojawia.

Podkreśleniu ciężkiego losu protagonistek służy także gigantyczna walizka, którą targają ze sobą przez kilka dni po całym Nowym Jorku. Po co ją wzięły, skoro pierwotnie planowały się wybrać tam ledwie na jeden dzień i to bez noclegu? Nie wiadomo, ale przynajmniej mają jeszcze gorzej. Jakby tego było mało spotykają na swojej drodze wcielonego diabła w postaci młodego mężczyzny uparcie próbującego uwieść jedną z nich, z którym w kluczowym momencie będą musiały podpisać cyrograf.

Poza zdjęciami niezawodnej Louvart warto oddać hołd aktorkom wcielającym się w główne role. Sidney Flanigan (Autumn) i Talia Ryder (Skyler) to, podobnie jak główni aktorzy wszystkich poprzednich filmów Hittman, debiutantki. Pierwsza z nich jest piosenkarką indie z Buffalo, znaną z gitarowych hymnów feministycznych, z kolei druga występowała jako dziecięca aktorka na Broadwayu. Obie są stanowczo najjaśniejszym punktem Never Rarely Sometimes Always, w ich role widz wierzy całkowicie i nadają one całemu projektowi duszy.

Obraz ten polecam tylko fanom sundancowego amerykańskiego indie, którzy powinni się tu poczuć jak w domu oraz tym, którzy wspierają wszelkie kino zaangażowane w słusznej sprawie. Wszyscy inni mogli zobaczyć podobne dylematy opowiadane zdecydowanie ciekawiej, chociażby w Babce Paula Weitza, czy Nieprawych Adriana Sitaru. A nawet w Where Are My Children Lois Weber z (sic!) 1916 roku.

Marcin Prymas
Marcin Prymas
Never Rarely Sometimes Always plakat

Nigdy, rzadko, czasem, zawsze

Oryginalny tytuł: Never Rarely Sometimes Always

Rok: 2020

Gatunek: dramat

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Eliza Hittman

Występują: Sidney Flanigan, Talia Ryder, Théodore Pellerin i inni

Ocena: 2,5/5