Na wschodzie bez zmian – recenzja filmu „Machina wojenna”

Ofensywa Netflixa trwa w najlepsze. Na rynku serialowym jest to już uznana marka, dlatego też teraz sprawdzana jest możliwość zaistnienia tej platformy wśród produkcji pełnometrażowych.

Pierwsze sukcesy przez włodarzy Netflixa mogą być już odnotowane – w końcu aż dwa filmy z ich „stajni” brały udział w konkursie głównym 70. Festiwalu Filmowego w Cannes. Mowa o „Okja” Joon-Ho Bonga oraz „The Meyerowitz Stories” w reżyserii Noaha Baumbacha. W nadziei na osiągnięcie sukcesu zatrudniani są znani reżyserzy oraz aktorzy, ale nie zawsze taka taktyka przynosi spodziewane rezultaty, o czym boleśnie można się przekonać po obejrzeniu filmu „Machina wojenna”.

Na papierze wszystko wygląda naprawdę w porządku. Budżet oscylujący na poziomie 60 milionów dolarów zapewnia spokojną pracę. Nazwiska również są interesujące – reżyseruje David Michôd (twórca „Królestwa zwierząt” czy „Rovera”), a przed kamerą główną partię odgrywa Brad Pitt. Wprawdzie tematyka krążąca wokół obecności wojsk amerykańskich na Bliskim Wschodzie jest już odrobinę wyeksploatowana, niemniej jednak głosów na temat absurdalności działań wojennych nigdy nie jest za mało.

Zamiast jednak solidnego dramatu czy czarnej komedii, widzowie otrzymują film boleśnie nijaki. Ot, odgrzewany kotlet, po którym niesmak na szczęście szybko się ulotni.Największym grzechem „Machiny wojennej” jest miotanie się pomiędzy wieloma stylistykami przy jednoczesnej nieumiejętności przedstawienia interesującej historii. Wygląda to tak, jak gdyby reżyser nie wiedział, w którą stronę chce podążyć, dlatego też korzystał z wielu chwytów. W myśl zasady – „dla każdego coś miłego”.

Historia generała Glena McMahona, wysłanego do Afganistanu w celu ustabilizowania sytuacji społeczno-politycznej, staje się zatem satyrą na politykę wojenną Stanów Zjednoczonych. Jest również dramatyczną opowieścią o podbitym narodzie, który nie ma szans wyswobodzić się spod jarzma okupanta. Przez chwilę nawet pojawia się wątek perypetii małżeńskich generała. Przechodzenie jednak pomiędzy kolejnymi tematami, z których każdy jest przedstawiany w innym tonie, idzie reżyserowi jak po grudzie. Toporna narracja pełna ślepych zaułków oraz niskich lotów poczucie humoru sprawiają, iż „Machina wojenna” nie sprawdza się ani jako poruszający komentarz, ani jako rozrywka na wysokim poziomie. Jest to o tyle bolesne, iż niektóre obserwacje są bardzo zaskakujące i celne, tak jak na przykład ta o przyczynie hodowania maku służącego do produkcji narkotyków – podczas podróży po Afganistanie generał dowiaduje się, że mieszkańcom nie pozwala się legalnie siać bawełny, ponieważ w ten sposób stanowiliby konkurencję na rynku światowym dla Amerykanów. Sęk w tym, iż te nieliczne chwile toną w morzu zgranych chwytów, karuzeli truizmów oraz powielanych stereotypów, przez co mogą być po prostu niezauważone.

Machina wojenna” próbuje nawiązywać do wcześniejszych dzieł, ale nigdy nie jest w stanie osiągnąć ich kunsztu. Relacje McMahona z przełożonymi przypominałyby problemy Kirka Douglasa ze „Ścieżek chwały” Stanleya Kubricka, gdyby udało się reżyserowi wykrzesać z tego jakiekolwiek napięcie dramaturgiczne. Walka amerykańskich wojsk z powstańcami mogłaby być przejmująca niczym w filmach Kathryn Bigelow, gdyby nie została nakręcona w tak nijaki sposób. Wreszcie absurdalna postawa niektórych żołnierzy mogłaby przywodzić na myśl „Parszywą dwunastkę”, gdyby nie schematyczne przedstawienie bohaterów pozbawione jakiejkolwiek lekkości.Chyba już podczas samego kręcenia zdawano sobie sprawę z niewielkiego potencjału tego filmu. W przeciwnym razie trudno racjonalnie wytłumaczyć postawę Brada Pitta, który absolutnie przechodzi obok całej historii. Nie widać w jego grze zaangażowania. Uwięziony w formalnym odgrywaniu „typowego” amerykańskiego generała (specyficzny akcent, wysunięta szczęka), nie daje swojej postaci jakiegokolwiek rysu psychologicznego. Za bardzo przypomina George’a Clooneya i jednocześnie za mało w nim ironii z „Bękartów wojny”. Partnerzy nie idą mu niestety w sukurs, ponieważ nikt nie wyróżnia się pozytywnie. Ben Kingsley po raz kolejny wciela się w stereotypowego przedstawiciela Wschodu, prezentując humor rodem z „Borata”, a potencjał Tildy Swinton czy Russella Crowe w niewyjaśnionych okolicznościach nie zostaje w ogóle wykorzystany.

Brak konsekwencji Davida Michôda sprawia, iż poruszonych zostaje w „Machinie wojennej” wiele tematów, przy czym żaden z nich nie zostaje satysfakcjonująco pogłębiony. Kilka błyskotliwych puent to bowiem za mało, by poważnie traktować przesłanie tego filmu. Trudno nawet stwierdzić, dla kogo ta produkcja została stworzona. Ni to pies, ni wydra. I to jest największym grzechem produkcji Netflixa. Bo o ile złe filmy powstałe w porywie wygórowanych ambicji zdarzają się nawet najlepszym, o tyle zachowawczość i nijakość świadczą o braku pomysłu. Wyprowadzone w „Machinie wojennej” ciosy przeciwko wojnie w Afganistanie są zbyt słabe, by w jakikolwiek sposób tę ideę naruszyć. Na wschodzie wciąż pozostanie bez zmian.

Marcin Kempisty

Fot. Netflix

War Machine

Machina wojenna


Rok: 2017

Gatunek: komediodramat

Twórcy: David Michôd

Występują: Brad Pitt, Ben Kingsley, Tilda Swinton i inni

Ocena: 2/5