Evviva l’arte! – recenzja filmu „Manifesto”

Nad "Manifesto" Juliana Rosefeldta od dłuższego czasu unosi się aura dużego zainteresowania. Przypominanie manifestów z poprzedniego wieku, jak również Cate Blanchett w kilkunastu odsłonach, przyciągają widzów gotowych na konfrontację z kinem eksperymentalnym. Czy zapowiedzi przyniosą spodziewane owoce?

Doświadczyła już wiele, a ciągle chętnie sprawdza, co jest za siedmioma górami i za siedmioma lasami. Była wykorzystywana i plugawiona, lecz wciąż swe serce oddaje kolejnym śmiałkom. Nadgryziona zębem czasu, nadal wdzięcznie pręży swą giętką kibić a’la Botticelli. Dziecinna i starcza, bo podobno widziała już wszystko, a mimo to z ufnością podchodzi do nowych dziwactw. Sztuka. Ile ją trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto jej zaznał.

Ale czym ona jest? Nie sposób ustalić. Czy to dziewica z kosza dająca maliny, czy to błękitny anioł o twarzy Dietrich – kusi i nęci, wodząc zmysły na pokuszenie. Do pewnego momentu traktowana niczym najwspanialsza kochanka, przed którą ustawiali się liczni adoratorzy o obliczach malowanych pędzlem Brouwera. Napisanych przez nich listów miłosnych zliczyć niepodobna. Julian Rosefeldt podjął się zatem trudnego zadania – zebrawszy najciekawsze z tych wyznań, stworzył afabularny patchwork, zwany „Manifesto”.

Pierwszy zgrzyt – wszystkie manifesty wypowiadane są przez jedną osobę. Nazwiska autorów i okoliczności powstania tych tekstów odchodzą w zapomnienie. Wszelkie granice między nimi ulegają zatarciu, by ich dzieła mogły stworzyć wewnętrznie sprzeczny poemat na cześć sztuki. Drugi zgrzyt – tą jedną osobą jest Cate Blanchett. Kobieta. Skoro zdecydowana większość manifestów została przygotowana przez mężczyzn, to wygłoszenie ich przez przedstawicielkę płci przeciwnej prowadzi do reinterpretacji zawartych w nich tez. Środek ciężkości zostaje przesunięty, nadając przesłaniu charakter uniwersalny.

W jednym z wywiadów Julian Rosefeldt mówi – „Pamiętajmy o tym, że dzisiaj mamy globalną scenę artystyczną z wymyślnymi sposobami komunikacji. W takim świecie trudno jest kogokolwiek sprowokować, ponieważ można powiedzieć wszystko, czego się chce, przynajmniej na Zachodzie. Najprawdopodobniej dzisiejsza berlińska scena artystyczna jest tak duża, jak niegdyś światowa. W tamtych realiach żyła tylko niewielka grupka ludzi zdolna przeciwstawiać się obowiązującym trendom w sztuce. Twórcy manifestów byli zaledwie częścią tej garstki awangardowych artystów. Krzyczeli zatem tak głośno, jak tylko mogli, by wyrzucić z siebie wszystko to, co leżało im na sercach”. Dzięki tym słowom łatwiej uchwycić wspólną cechę wszystkich wykorzystanych tekstów – totalne podejście do rzeczywistości. Ci artyści nie brali jeńców. Najpierw strzelali, a później pytali. Ich odezwy były niczym ogłoszenie poboru na wojnę. Stawką była możliwość zbudowania świetlanej przyszłości. O to zawsze chodziło – eskapistyczna budowla, oparta na teoretycznych rozważaniach, miała być ideałem, do którego warto za wszelką cenę dążyć.

Cate Blanchett wciela się w trzynaście różnych postaci – między innymi nauczycielkę, bezdomnego, dziennikarkę – i wypowiada manifesty w sytuacjach z życia codziennego, transferując je do współczesności oraz nadając im nowe konteksty. Tak jak wtedy, gdy jako naukowiec obcuje z Czarnym Kamieniem, a z offu jej głos wypowiada „Manifest suprematyczny” Kazimierza Malewicza. Albo gdy jako matka odmawia przed rodzinnym posiłkiem modlitwę, która okazuje się tekstem „I am for an Art…” Claesa Oldenburga. Za każdym razem powtarza się ten sam schemat – rzeczywistość prezentowana jest jako więzienie ograniczające wszelką spontaniczną ekspresję człowieka. Ufundowana na nieaktualnych przesądach, oparta na zgrzybiałych zasadach, musi być jak najszybciej zniszczona, by na jej gruzach można było zbudować nowy, wspaniały świat. To właśnie dlatego sceny są kręcone najczęściej w pomieszczeniach. Piwnica punków, laboratorium, ciasne mieszkanie w blokowisku – przestrzeń zostaje zredukowana, a klaustrofobiczny (zachowując wszelkie proporcje) klimat potęgują częste zbliżenia na twarz Blanchett. Jej bohaterki są zamknięte w zniewalających paradygmatach, natomiast w słowie tkwi sfera nieskrępowanej wolności. Symptomatyczne, że „wyjść” na zewnątrz widz może tylko z kloszardem, przy akompaniamencie manifestu dotyczącego kryzysu kapitalizmu.

Każda z krótkich scenek „Manifesto” pozostawia z dylematami dotyczącymi sztuki niemożliwymi do rozwiązania. Powróćmy do wspomnianego Czarnego Kamienia i Malewicza. Rosyjski malarz sugerował, iż odnalezienie prawdy w sztuce jest możliwe tylko dzięki porzuceniu wszelkiej mądrości oraz estetyki. Wyrugowanie wcześniejszych doświadczeń prowadzić ma bowiem do pełnego, „czystego”, przeżywania. Jak to jednak osiągnąć, kiedy jedno spojrzenie na Kamień automatycznie odsyła do filmu Stanleya Kubricka? Jak poradzić sobie z latami edukacji, które nakierowały myśli na konkretne ścieżki rozwoju? Na to drugie pytanie Rosefeldt udziela ironicznej i dwuznacznej odpowiedzi w scenie ze szkolnych zajęć – najpierw Blanchett sugeruje uczniom, słowami Jarmuscha, kopiowanie, ile tylko się da, by później poprawiać ich prace zgodnie z wytycznymi Dogma ’95.

Wydaje się, że zainscenizowane manifesty w wielu aspektach mają charakter antyhumanistyczny. Wprawdzie nadal człowiek znajduje się w centrum zainteresowania, niemniej jednak rozum, jako jedyne narzędzie poznawcze, zostaje bez wahania zrzucone z piedestału. Racjonalny podmiot zamknięty w pierścieniu horyzontu zostaje zastąpiony przez jednostkę ciągle otwartą na nowe doświadczenia. Stałość jest traktowana jako kajdany, po których zerwaniu zacznie panować etyka-stawania-się. Przyszłość, zmienność, fluktuacja – takie hasła można wypisać na sztandarach cytowanych artystów. XX-wieczne prace zaskakująco skutecznie rozpychają się i odnajdują dla siebie miejsce w nowej rzeczywistości.

Wprawdzie „Manifesto” początkowo było instalacją, niemniej jednak równie dobrze sprawdza się jako film. Rosefeldtowi znakomicie udaje się zawiązać węzeł gordyjski ze sprzecznych postulatów. Nawarstwiają się kolejne antagonizmy prowadzące do konstatacji, że walka o sztukę nigdy się nie zakończy. Pochłaniać będzie ona kolejne ofiary, ponieważ nie sposób odnaleźć jakiejkolwiek obiektywnej odpowiedzi. Jednak reżyser nie krytykuje tego stanu rzeczy, aprobując wszelkie rewolucyjne gesty wprowadzające ludzką świadomość na nowe ścieżki. Mimo to, wszelkie artystyczne wizje mogą być zbyt wczesne, mogą być również absurdalne, a mogą być na tyle prawdziwe, że świadomie nieusłyszane. Skoro jednak sztuka przestała wchodzić w relację z li tylko jedną grupą, zdobywając na przykład rysy boskiego Valentino, a jednocześnie proces jej uwznioślania wciąż ma się całkiem dobrze, to pozostaje mieć nadzieję, że tym razem jej pochód przez społeczeństwo pomoże zrealizować pokładane w niej nadzieje.

Marcin Kempisty
Marcin Kempisty
Manifesto

Manifesto


Rok: 2015

Gatunek: Dramat

Reżyseria: Julian Rosefeldt

Występuje: Cate Blanchett

Ocena: 3,5/5